opowiadanie - no bo to Heinz Roesler

...no bo to Heinz Roesler

Wychodziłem ze szpitala. Cieszyłem się, że nie muszę już siedzieć w tych zimnych, blado zielonych ścianach. Po tygodniu w takim miejscu miałem dosyć opieki medycznej i wolałem, żeby zostawili mi rękę tak ładnie przyrumienioną, ale trzeba przyznać, że wykonali kawał dobrej roboty. Praktycznie była sprawna i wyglądała, może poza paroma bliznami, jak dawniej.
Kiedy po raz ostatni obejrzałem się na szpital, zobaczyłem w oknie tę blond pielęgniareczkę, która tak ładnie zajmowała się mną w dzień i w nocy, ze szczególnym naciskiem na tą drugą porę, oj, dziewczyna miała wszystkie atrybuty, jakie powinna mieć pielęgniarka "wykwalifikowana". Tok wspomnień ostatnich dni przerwał mi klakson hoovercabu. Najwyraźniej taksiarz nie lubił czekać.

Życie na przedmieściach Heimburgu, stolicy Wenus, jest o wiele tańsze niż w centrum, za to slumsy są podobne tylko się tak nie kryją. Czasami zdarzają się jakieś bójki uliczne prowokowane sianą herezją. Cały świat przepełniony sługusami Legionu Ciemności, którzy niczym wrzody zakłócają życie ludzi. Na wszystkich planetach układu znajdują się cytadele, które pojawiły się jednej nocy jak grzyby po deszczu po złamaniu przez konkwistadorów Imperialu, jednej z pięciu megakorporacji Pierwszej Pieczęci Odepchnięcia na Plutonie. W cytadelach tych tworzy się potwory, hordy obrzydliwych bestii, które gnębią ludzkość ciągłymi i nie przerwanymi atakami. Ludzie od setek lat odpierają ataki w nie kończącej się wojnie o przetrwanie. Są też osoby, które zostały przejęte lub dobrowolnie wstąpiły do Legionu, ich nazywa się heretykami, wyznawcami Mrocznej Duszy, są w każdym mieście, na każdym szczeblu, od bezdomnego punka do polityka, czy marszałka. Pewnego dnia byłem świadkiem jak taki opętany zaatakował mojego kumpla, żołnierza huzarów Erica Haufera, i był to jego błąd, wątpię czy zdążył sobie to uświadomić, kiedy lufa pistoletu MP-105, wypuściła pocisk zagnieżdżający się w jego mózgu. W sumie miła okolica i można się przyzwyczaić.

Po około dwudziestu minutach lotu byłem na miejscu. Pilot osadził maszynę z gracją. Wreszcie dom. Zdaje się, że ostatni raz byłem tu jakiś miesiąc temu. Nie spiesząc się zbytnio, przeszedłem przez parking rozglądając się po ulicy. O tej porze większość sklepów była zamknięta, ale na monopolowy zawsze mogłem liczyć. Pracował tam stary weteran, który walczył z Legionem Ciemności, kiedy ja jeszcze nie byłem planowany. Facet stracił na wojnie trzy palce lewej ręki i lewą nogę od kolana w dół, często się tym chwalił kilku menelom, którzy przychodzili do jego sklepu i z udawanym zainteresowaniem słuchali jego opowieści wojennych, licząc na kilka kolejek.

Zaraz po otworzeniu drzwi wejściowych uderzył mnie odór spirytusu, zmieszanego z zapachami grzyba, potu i dymu tytoniowego. Nikt tu nie sprzątał odkąd umarła żona właściciela, a sam właściciel nie kwapił się, aby podłoga była umyta, czy kurze starte z lady. Jednak tu zawsze kupowałem alkohol, było tanio i zawsze mogłem dostać nie syntetyczną brandy. Przedzierając się przez szarą zawiesinę, kupiłem trzy butelki Urlich's Brandy, zrobiłem zapas do barku i wątroby. No teraz mogłem wrócić do siebie.

Mieszkałem na trzydziestym siódmym piętrze. Duży metraż, piękny widok na lwią część miasta. Włączyłem światło i znacznie zmniejszyłem natężenie. Delikatny półmrok okrywał całe pomieszczenie. Byłem bardzo zmęczony i gdyby nie chciało mi się napić, położyłbym się jak dziecko. Podszedłem do barku, włączyłem małą lampkę w kąciku, rozświetlone butelki wyglądały imponująco, szkoda tylko, że prawie wszystkie były puste. Pomyślałem o zrobieniu porządków, ale jeszcze nie dziś, może jutro.

Nagle coś mi błysnęło przy prawej ściance barku, to była moja piersiówka, a już myślałem, że ją zgubiłem. Była piękna, wykonana ze stopu srebra i miedzi, grawerowana przeróżnymi wzorami, do tego poręczna i pojemna, cud, marzenie. Niezwłocznie przelałem kupioną brandy do piersiówki, resztę rozlałem do szklanki, poczym zacząłem rozglądać się za lodem. W lodówce znalazłem dwie ostatnie kostki. Ostry łyk schłodzonego drinka wyrwał mnie chwilowo z pewnego rodzaju znużenia. Niespodziewanie moje myśli zaczęły krążyć wokół postaci Valerie. Zastanawiałem się gdzie jest, co robi, i tym podobne. Postanowiłem nawet zadzwonić, podszedłem do videofonu, wprowadziłem jej numer i czekałem, nikt nie odbierał, czarny ekran. Val nie było w domu. Przerwałem oczekiwanie, usiadłem w fotelu i ściągnąłem mocnego łyka. Pobudzone kubki smakowe i rozgrzany organizm prosiły o jeszcze, nie byłem w stanie odmówić, więc nalałem sobie kolejną szklaneczkę i zacząłem spacerować dookoła stolika, wpatrując się w rdzawy kolor trunku. Dwie minuty później usłyszałem pracę faxu. Była to zakodowana wiadomość z bazy, w rogu miała znacznik określający rangę dokumentu do niezwykle ważnego i wymagała niezwłocznego zapoznania się z zawartością. Nie zastanawiając się wziąłem papier i puściłem przez urządzenie deszyfrujące. Było to wezwanie do sztabu celem zapoznania się z obiektem nowej misji, wezwanie datowane było na dzień następny, godzina 1200. Przeczytawszy dokument kilkakrotnie, wrzuciłem go do kosza i usiadłem na fotelu przed barkiem. Czy oni nie wiedzieli, że właśnie wróciłem ze szpitala? A może to i lepiej, trochę ruchu dobrze mi zrobi - pomyślałem. Czując coraz większe znużenie zasnąłem.

Wstałem i przeciągnąłem się, czułem się rześki jak skowronek. Podnosząc się z fotela uderzyłem nogą w coś na podłodze. To była szklanka z rozlaną resztką brandy. Podniosłem ją i położyłem na barku. Odruchowo spojrzałem na zegarek była 1100. Zakląłem. Teraz musiałem wszystko robić na podwyższonych obrotach.

Szybko ogoliłem się i wziąłem trzy minutowy zimny prysznic. Kwadrans później byłem ubrany i gotowy do wyjścia. Wziąłem kluczyki od mojego starego Mulana TDI. Hoover wysłużony, ale magnez na laski jak lep na muchy. Nie było dziewczyny, która zachwycona podróżą nie od...a to już inna sprawa, jednak trzeba przyznać, że ma kopa, i gdybym nie robił w armii, nie spłacił bym tych mandatów za przekraczanie szybkości i niebezpieczną jazdę.

Na parkingu stało kilka pojazdów, w tym mój, okazały i żółty jak na sportowego Mulana przystało. Otworzyłem drzwi, wszedłem do środka i przekręciłem kluczyk w stacyjce. Silnik chodził jak marzenie. Uniosłem się gwałtownie w górę, wyregulowałem ciąg i niczym pocisk przemknąłem nad budynkami, mijając slalomem co wyższe drapacze chmur. Kocham szybką jazdę, zresztą wszystko, co pozwala mi na zwiększenie poziomu adrenaliny.

Prawą ręką otworzyłem półkę i wyciągnąłem paczkę Lukey Stripe'ów. Włożyłem papierosa do ust i odruchowo zacząłem szukać zapalniczki. Nie mogąc jej znaleźć, zacząłem oglądać się na tylne siedzenie. Nagle straciłem panowanie nad sterami. Uderzyłem w maszt na jednym z budynków.

Hooverem niebezpiecznie zakołysało i zaczął szybko opadać. Oceniłem całą sytuację w ułamku sekundy, prawa dysza straciła ciąg. Podciągnąłem maszynę mniej więcej wypoziomywując ją i włączyłem stabilizator dopływu paliwa i szarpnąłem na maksa przepustnicę. Po chwili, jakieś dwadzieścia metrów nad ziemią, silnik załapał na tyle, bym mógł wyprowadzić Mulana na poziomy tor lotu. Doświadczenie ciekawe, ale nie miałem już czasu, by względnie delektować się zaistniałą sytuacją, wcisnąłem więc gaz do dechy i skorygowałem kierunek na dotarcie do bazy w optymalnym czasie.

Jedna z baz, gdzie skupiała się duża część armii Bauhausu, megakorporacji z której pochodzę, znajdowała się trzydzieści kilometrów na południe od Heimburga. Tam właśnie leciałem.

W dzisiejszym świecie nie ma podziału na państwa, role taką przejęły megakorporacje, które kontrolują dosłownie wszystko. Bauhaus, Imperial, Capitol, Mishima, Cybertronic to te największe, zresztą pozostałe to tak mały odsetek całości, że się nie mają władzy. Istnieje jeszcze Bractwo, to kościół, rozmiarami przypominające korporację. Organizacja wyszkolona do walki z Legionem Ciemności założona przez Nathaniela Duranda, pierwszego, który odkrył Światło, mistyczną moc porównywalną do magii. W szeregach bractwa znajdują się wojska i misjonarze, wszystko kierowane przez Kardynała. Misjonarze głoszą wieści o Świetle i przynoszą spokój ludziom tracącym nadzieję na zakończenie wojny. Wojny, która się rozpoczęła tysiąc lat temu.

Drut kolczasty okalał dwadzieścia kilometrów kwadratowych lasu, gdzie na zewnątrz porozmieszczane były bunkry z bronią przeciw lotniczą. Przekraczając tę granicę musiałem zidentyfikować się, gdybym tego nie zrobił przypominałbym pieczonego indyka nafaszerowanego pociskami ziemia-powietrze.

Po dokonaniu formalności, obniżyłem pułap i skierowałem się w stronę wojskowego lotniska. Sama baza składała się z kilku niskich, zamaskowanych budynków i dużego placu połączonego z trzema pasami startowymi, z których ciągle startowały lub lądowały helikoptery i samoloty wojskowe. Jednak sercem bazy była sieć podziemnych kompleksów. Trzydzieści poziomów pod powierzchnia ziemi, tylko nie liczni znali plany i funkcję wszystkich miejsc i pomieszczeń. Ja się tym specjalnie nie przejmowałem, robię tylko to co do mnie należy, jeszcze nigdy nie nawaliłem, bo wiem, że jestem dobry.

Powoli wytracałem prędkość, maszyna krztusiła się trochę po ostatnim wypadku. Płyta lądowiska stawała się co raz większa, kołowałem przez chwilę dokładnie nad nią i delikatnie opadając usiadłem. Teraz tylko musiałem zatrzymać się pod zadaszeniem dla cywilnych pojazdów. Po chwili, hoover był zaparkowany, a ja zmierzałem do budynku odpraw.

Przechodząc pod nieustannie hałasującymi maszynami, spotkałem kaprala, który już na mnie czekał. Nie zamienił ze mną słowa, tylko zasalutował i nic nie mówiąc, zaprowadził mnie do budynku. Przeszliśmy korytarzem przyozdobionym szablami, proporcami rodu Księcia Friedricha Heissa, niesamowicie błyszczącymi, złotymi epoletami i obrazami różnych rodów szlacheckich.

Przy wejściu do gabinetu pułkownika Otto Bronsteina, kapral się zatrzymał. Wszedłem do pokoju. Zastanawiałem się dlaczego odbywa się to w inny niż zazwyczaj sposób. To nie miała być zwykła akcja - podpowiadało mi przeczucie.

Pułkownik był wysokim tęgim mężczyzną, z niesamowicie krzaczastymi brwiami i wąsami, oraz dość pokaźną siwizną. Zasalutowałem, oddał mi honory poczym wskazał miejsce do siedzenia. Przez chwilę milczał, wyciągnął z szuflady biurka zadrukowaną z dwóch stron kartkę i poprosił mnie, bym się z nią zapoznał. Był to ogólnikowy zarys zadania jakie mam wykonać. Wspomniano tylko, że działam w pojedynkę i mam zdobyć jakieś stare papiery z opuszczonego magazynu, który znajdował się gdzieś w dżungli, w północnej części archipelagu Graveton, przeprowadzałem tam kiedyś akcję, dobre parę lat temu.

- Czy to wszystko? - spytałem. Dziwiła mnie ta forma odprawy.

- Tak. Zależy nam na tym. - Jego donośny głos wprawiał w rezonans ściany pokoju. - Kapitanie, jesteście jednym z najlepszych żołnierzy Bauhausu. Książę Heiss liczy, że wykonacie to zadanie. Jesteście odpowiednio przeszkoleni, znacie teren i potraficie działać w pojedynkę. Sprzęt jest przygotowany, będzie na was czekać w samolocie. Desantujecie się nad obszarem jednej z wysp archipelagu, dowiecie się na miejscu której. Po zrzucie jesteście zdani tylko na siebie. Dokładnie o godzinie 0100 przyleci helikopter, którym wrócicie do bazy. Tu znajdziecie współrzędne i wskazówki co do miejsca przylotu śmigłowca. Możecie odmaszerować. - mówił bardzo oficjalnie, bardziej niż zwykle.

Podał mi niedużą kopertę, zalana woskiem z odciśniętą pieczęcią rodu Bronsteina.

- Tak jest. - Wziąłem co moje i odmaszerowałem.

Zastanawiałem się przez drogę na lotnisko, co mogło być tak ważnego w starym magazynie i czy powiedział mi wszystko. Jednak nie znając odpowiedzi nie snułem domysłów, wolałem mieć zachowany czysty umysł przed misją.

P-47 Carryman, nieduży samolot tranportowo-desantowy czekał na mnie, mając włączone silniki. Zależało im na czasie. Wsiadłem do transportowca i kiwnąłem w stronę pilota, że może startować. W środku leżał mój pancerz, skaner, cztery granaty, lekki karabin maszynowy MG-40, z boku leżał MP-105, parę drobiazgów i spadochron. Momentalnie założyłem pancerz i plecak ze spadochronem, przeładowałem elkaem, przypiąłem do pasa kaburę z bronią boczną obok granatów i skalibrowałem skaner. Po wykonaniu standardowych czynności, usiadłem przy bocznej ławie. Z kieszeni wyciągnąłem kopertę i złamałem pieczęć. Znalazłem w niej papiery ze współrzędnymi, o których wspominał Bronstein i plan magazynu z dokładnym opisem pomieszczeń. Przez dalszą część lotu studiowałem jej zawartość.

Po kilku godzinach usłyszałem w słuchawce głos pilota.

- Za piętnaście minut będziemy nad miejscem zrzutu.

- Zrozumiałem.

Notatki złożyłem na cztery i wsadziłem do kieszeni. Sprawdziłem uprząż i spadochron, wszystko w porządku. Skaner włożyłem do etui i wsadziłem za pas. Byłem gotowy. Podszedłem do drzwi, przekręciłem wajchę nad nimi i mogłem tylko czekać na znak do skoku.

- Jesteśmy - usłyszałem.

Spojrzałem w dół, piękne dziesięć tysięcy stóp wysokości, dokoła widać morze, a na środku wyspa. Upajałem się tym widokiem przez chwilę i skoczyłem. Odjazd na maksa. Przez kilkanaście sekund wydawało się, że prądy powietrzne utrzymywały mnie na praktycznie stałym poziomie. Jazda jednak się zaczęła, kiedy sukcesywnie zacząłem tracić wysokość. Adrenalina przekroczyła poziom dopuszczalny, czułem się jakby otaczało mnie co najmniej pięć lasek, wszystkie napalone i w jedwabnej bieliźnie, uff, mniej więcej podobne skojarzenia. Koniec miłego byłem już na wysokości, kiedy należy wypuścić spadochron. Ale czy na pewno? Postanowiłem, że sprawdzę to następnym razem. Pociągnąłem za linkę, wytracenie pędu ostrym szarpnięciem, kosztowało mnie chwilowy brak tchu. Ziemia coraz szybciej zbliżała się do mnie, w końcu zetknąłem się z nią i nie zaliczyłbym tego do najprzyjemniejszego kontaktu, nawiasem mówiąc, najprzyjemniejszy przeżyłem z pewną bauhauską modelką, ale to już zupełnie inna historia.

Zdjąłem plecak, pozbierałem i zwinąłem porozrzucany spadochron, po czym taką paczuszkę ukryłem, przykrywając ją niedużym kamieniem i gałęziami. Po tej niezbędnej czynności, wyjąłem skaner i wprowadziłem współrzędne magazynu. Natychmiast uzyskałem dane o kierunku marszu więc nie ociągając się ruszyłem.

Po kilku godzinach przedzierania się przez gąszcz tropikalnej dżungli wydawało mi się, że nic się nie wydarzy. I rzeczywiście dojście do przerzedzenia lasu, za którym znajdował się ów tajemniczy magazyn, odbyło się bez żadnych przeszkód. Zdziwiony rozejrzałem się po okolicy. Nic, kompletna cisza. Obszedłem budynek dwa razy, poczym uświadomiwszy sobie, że istotnie nie dzieje się tu nic niepokojącego, podszedłem do drzwi. Otworzyłem je spokojnie i szybko wszedłem rozglądając się na wszystkie strony. Nic. Postanowiłem jednak nie tracić czujności. Zakradłem się do ostatnich drzwi w głównym korytarzu i otworzyłem je z podobną gracją co poprzednie.

Za nimi znajdowało się duże pomieszczenie, taka mała hala, były tam symetrycznie ustawione szafki. Papiery powinny być gdzieś tu. Zacząłem wywalać szufladę za szufladą, w większości znajdowały się stare akta personalne i przypisy inwentaryzacyjne, nie było to to czego szukałem. W końcu znalazłem dokumenty, o które chodziło dowództwu, teczka z kupą wyliczeń, spisem sprzętu i jakąś zamkniętą kopertą. Jeśli to takie cenne, to czemu nikt tego nie pilnował. Wsadziłem kartki za pancerz i zamierzałem wyjść.

Nagle usłyszałem cichy szmer kroków. Wstrzymałem oddech i wyjrzałem zza szafki. O w mordę bambusa! Serce stanęło mi w gardle. Co tu robił Pretoriański Łowca? Wyglądał przerażająco, choć jego ciało to istne cudo nekrotechniki, to trudno powiedzieć cokolwiek pozytywnego o bestii, której jedyną żyjącą częścią jest mózg zamknięty w metalowej puszce czaszki. Ten najwrażliwszy organ chroniony jest kilkoma warstwami pancerza, a dzięki mechanicznemu ciału, Łowca może unieść dowolną broń ciężką, taką jak Kosa Semai, która jest wyposażona w cekaem, granatnik i miotacz ognia, co na polu walki daje śmiertelną kombinację.

Chyba mnie wyczuł, bo zmierzał w moją stronę. Przez chwilę nie wiedziałem co robić, jednak wpadłem na szalony pomysł, tak szalony, że mógł się udać.

Odbezpieczyłem granat i przytrzymałem zawleczkę. Gdy Pretoriański był blisko, popchnąłem w jego stronę szafę, za którą stałem. Poleciała z całym impetem, przygniatając go. W tym momencie rzuciłem pod zwalone meble granat i ile sił w nogach pobiegłem do wyjścia. Przy głównych drzwiach usłyszałem eksplozję granatu i wtórujący ryk łowcy, który prawie ten huk zagłuszył. Chodziły mi po głowie najciemniejsze myśli, wiedziałem, że mogą to być moje ostatnie chwile.

W tym momencie przy wyjściu z hali pojawił się Łowca, zdążył spojrzeć na mnie tymi swoimi ohydnymi ślepiami i wystrzeli moją stronę morze ognia. Natychmiast odzyskałem świadomość.

Wyskoczyłem za frontowe drzwi i pobiegłem za najbliższe gąszcze, ukrywając się w krzakach. Czekałem na jego wyjście z magazynu.

Wybiegł przed budynek, ale nie widząc mnie, zatrzymał się i zaczął rozglądać. Na to tylko czekałem. Przymierzyłem i posłałem mu serię zabójczych pocisków. Piękny strzał, kule weszły głęboko pod pancerz. Pretoriański lekko się zachwiał, jednak to go nie powstrzymało. Widząc mnie teraz jak na dłoni, strzelił. Strzał okazał się, na moje szczęście, mało skuteczny, pocisk odbił się od pancerza. Potwór zmierzał w moim kierunku z taką szybkością, że przeszedł po mnie dreszcz.

Kolejny raz wystrzelił, tym razem trafił mnie w nogę, zakląłem tak głośno, że zwróciłem nawet jego uwagę, lecz tylko chwilowo, w tym momencie oddałem strzał, nie tak spektakularny, jednak nie mniej skuteczny.

Pociski z MG-40 rozbiły skorupę jego pancerza na wysokości barku. Potwór upuścił Kosę Semai, po czym sam upadł na ziemię, waląc gębą w błoto. Nie chciałem niepotrzebnie ryzykować, ostatnią serię wypaliłem przykładając mu broń do skroni. Szczątki mózg pretoriańskiego rozrzucone zostały w promieniu paru metrów.

Kuśtykając dotarłem do skrzyń i obejrzałem zranioną nogę. Wyglądała paskudnie, choć całkiem przyzwoicie w porównaniu z ... jednej Imperialki.

Wyciągnąłem piersiówkę. Ściągnąłem spory łyk brandy, upajając się smakiem. Z kieszeni wyjąłem mały scyzoryk. Wysterylizowałem go i zacząłem wiercić nim w rozprutej nodze w poszukiwaniu utkniętej kuli. Zabawa z wyciąganiem pocisku zajęła mi kilka chwil, lecz gdy się już go pozbyłem poczułem nieporównywalną ulgę. By zdezynfekować ranę, wylałem część brandy na nogę, ból był nie przeciętny, ale nie mogłem ryzykować zakażenia, gangreny lub innych takich przyjemności. Na koniec obwiązałem sobie nogę kawałkiem wydartej koszuli. Pierwsza myśl jaka mi po tym przyszła do głowy, to co tu robił Legion Ciemności i czy nie ma tu więcej sługusów Algerotha, Apostoła Wojny, najpotężniejszego z piątki apostołów Mrocznej Duszy. Najrozsądniejszą rzeczą w tej chwili była ewakuacja stąd. Wziąłem kilka głębszych oddechów i wstałem. Polana na której miał się znajdować helikopter ewakuacyjny znajdowała się siedemnaście kilometrów stąd. Czekało na mnie kilka godzin kulawego spaceru przez dżunglę, scenariusz bynajmniej różowy.

Cóż miałem robić, wlekłem się potykając co paręnaście metrów o wystające korzenie, było ciężko, ale przestałem myśleć o bólu. Teraz miałem tylko jeden cel - zjeżdżać stad jak najszybciej.

Po godzinie marszu, w odległości około czterdziestu pięciu metrów, zobaczyłem patrol Krwawych Beretów, specjalnych jednostek Imperialu wyszkolonych do walki w dżungli, które wsławiły się bohaterskimi walkami z Legionem, ubrani byli jak zwykle w mundur khaki i potężne naramienniki, na głowach oczywiście krwawo czerwone berety. Ciekawe odkrycie, szczególnie, że myślałem, iż wyparto Imperial z tej części archipelagu.

Czterej kolesie z Invaderami, jednymi z najlepszych karabinów szturmowych, posiadających bardzo dużą siłę przebicia, w mojej sytuacji wyglądali na całą armię. Nie chciałem prowokować walki, więc ukryłem się w gąszczu i czekałem, aż przejdą. Po pięciu minutach wyjrzałem ze swojej kryjówki. Odział minął mnie. Poczułem ulgę. Nie byłem teraz przygotowany na potyczkę. Wolno przeszedłem przez przerzedzenie lasu.

Ni stąd ni zowąd, pod moja stopą znalazła sucha gałązka, która pod silnym naciskiem wydała głośny trzask. Bereciki, które oddaliły się już na ładny hektar, odwróciły się w moim kierunku.

Strzelali, jednak pudłowali, he he. Mój elkaem nie miał takich problemów. Wypaliłem serię w pierwszego Imperialczyka. Zachwiał się i upadł z elokwencją martwego człowieka. Jakoś nie wzbudziło to u nich niepokoju. Zgrywali się na twardzieli? E, te typ tak mają. Nadal biegli w moją stronę strzelając ze swoich szturmówek. Tym razem pociski trafiły mój pancerz jednak nie przeszły dalej, made by Bauhaus, he he.

Taki stan rzeczy wymusił na mnie mimowolne szukanie osłony. Uskoczyłem przed kulami, za gruby pień tropikalnego drzewa. Przeładowałem MG-40, złożyłem im życzenia z okazji zaduszek i wyskoczyłem za drzewa. Nie patyczkowałem się z zasmarkanymi Beretami, pierwsze dwie serie powstrzymały jednego z nich, chłopak jeśliby przeżył, musiałby spacerować trzymając sobie mechaniczne płuca na kolanach.

Kolejny strzał nie był tak skuteczny, kule lekko tylko zarysowały ich pancerze. Byli już blisko. Z każdym ich krokiem, moja szansa na wyjście z tego cało malała coraz wyraźniej. Wyjrzałem za drzewa. Nie było ich. Te niedomyte gęby chciały mnie zaskoczyć, niedoczekanie. Wyjąłem skaner i wcisnąłem opcję termo. Po paru sekundach na ekranie pojawiły się dwie żółto czerwone plamki, znajdowali się jakieś piętnaście metrów przede mną ukryci za grubą kłodą zwalonego drzewa. Wiedziałem, że teraz to czysta formalność. Odbezpieczony granat, bezszelestnie potoczył się pod ich osłonę. Wybuch podrzucił kłodę na dobre półtora metra, jeśli chodzi o Imperialczyków, pewne było tylko to, że pożegnali ten świat, chyba że zasnęli w bardzo nienaturalnej pozycji. Czułem się skonany, już noga nie przeszkadzała mi tak jak zmęczenie. Usiadłem pod pniem i zamknąłem oczy.

Nie wiem leżałem tu pięć minut czy godzinę. Wiem tylko to, że jakiś zimny przedmiot dotykał mojej szyi.

- Wstawaj - głos przypominał jęk wydawany przy ciężkich dolegliwościach żołądkowych, przynajmniej w moim odczuciu.

Wstałem. Brawura nie byłaby tu najodpowiedniejszym rozwiązaniem.

- Dobra, macie mnie. Tylko zróbcie to delikatnie, jestem bardzo spięty. - Czułem, że żartem rozładuję napięcie.

Jak bardzo się myliłem przekonała mnie kolba karabinu lądująca z dużą siłą na moim karku.

Ocknąłem się w klatce, zrobionej z powiązanych ze sobą grubych i elastycznych gałęzi. Pulsujący ból w głowie nie pozwalał mi się skoncentrować. Dotknąłem ręką tył czaszki. Guz był wielkości śliwki. Zabrali mi broń, ale nie zdjęli pancerza. Sprawdziłem kieszenie. Nie zabrali mi skanera, papierów i ha, mojej kochanej piersiówki.

Słońce już dawno zaszło. Mój czasomierz wskazywał 2300. Do ewakuacji zostało dwie godziny.

Rozejrzałem się. Całość wyglądała na obóz Imperialu, kilka wojskowych namiotów w kolorze khaki, ognisko, nad którym wisiał nieduży kocioł z jakąś zawiesistą zupą i wszędzie chodzili żołnierze.

Większość jednak siedziała przy ognisku i słuchała opowieści nieźle już wstawionego sierżanta, nie słyszałem dokładnie, ale chyba chwalił się, że w pojedynkę pokonał Nefarytę. Nefaryci to najpotężniejsi ze sług Mrocznej Duszy, ogromne umięśnione bestie, które używają magii Mrocznej Harmonii. Facet tak wczuł się w rolę, że co chwila wstawał i wymachiwał rękami dla lepszego zobrazowania. Tyle w opowieści było prawdy, ile bezprocentowej krwi w jego żyłach.

Choć naprawdę było całkiem przyjemnie nie zamierzałem marnować czasu na bzdety i to szczególnie wtedy, kiedy czas do przylotu helikoptera gwałtownie malał.

Sprawdziłem swoje położenie na skanerze. Fatalnie. Odciągnęli mnie od strefy ewakuacyjnej o dobre piętnaście kilometrów. Sytuacja wyglądała beznadziejnie, nawet jeśli udałoby mi się stąd wydostać nie zdążyłbym przejść przez gęstą dżunglę takiego odcinka w półtorej godziny, do tego dochodzi jeszcze ta nieszczęsna noga. Nagle ujrzałem coś co mogło wyciągnąć mnie z tego dołka, co najważniejsze miało cztery koła i było naprawdę szybkie, to coś co Imperial nazywał Nekropełzaczem. Pojazd terenowy z napędem na cztery koła, szybki i zwrotny, będąc lekko opancerzonym i z zamontowanym ciężkim karabinem maszynowym Charger, stanowił nieocenione wsparcie pola walki. Stał sobie za jednym namiotem prosząc, by ktoś go buchnął. Pozostała tylko kwestia jak się wydostać z klatki i jak go gwizdnąć. Miałem w głowie prowizoryczny plan, który mógł się powieść.

Około trzech metrów od klatki stał na straży piechociarz z kluczem, od trzymającej mnie tu "kłódeczki". Wiedziałem co teraz muszę zrobić.

- Hej, kolego pomóż mi, muszę na stronę - tylko to przyszło mi do głowy.

- Lej w klatce. - sypnął i wrócił do bardzo wciągającego dłubania w korze małym nożykiem.

Tej odpowiedzi się nie spodziewałem, a może? W każdym razie nie wypaliło. Cały szkopuł polegał na ściągnięciu kolesia pod klatkę. Chwilę mi to zajęło zanim wpadłem, że może go zainteresować moja piersióweczka. Postawiłem wszystko na jedną kartę i zawołałem w jego stronę.

- Hej ty, podejdź, mam coś co może ci się spodobać.

- Siedź i nie odzywaj się.

- Uuu, myślałem, że taki łebski facet jak ty przyjmie prezent w ramach wymiany kulturowej korporacji. Każdy miły chłopak powinien mieć taką piersiówkę. Ciebie bez podobnej sobie nie wyobrażam

- Jeśli myślisz, że cię za to wypuszczę to się grubo mylisz. - Bełkotał coś od rzeczy, ale połknął bakcyla, bo podszedł do mnie.

Na tę chwilę czekałem. Kiedy znalazł się wystarczająco blisko i wyciągnął dłoń po moją piersióweczkę, momentalnie pociągnąłem go za przegub ręki. Szarpnąłem go z taką siłą, że walnął głową w drewniane pręty klatki. Zachwiał się odsłaniając kark, na którym wylądowało uderzenie z całą moją siłą. Imperialczyk jęknął tylko i bezwładnie osunął się na ziemię. Odpiąłem klucz i otworzyłem kłódkę. Wolność to czego mi było trzeba, ale postanowiłem się nią delektować dopiero wtedy, kiedy opuszczę to miejsce. Dla zachowania niepoznaki wciągnąłem do klatki nieprzytomnego żołnierza, związałem go i zakneblowałem, żeby nie narobił szumu. Wziąłem jeszcze jego płaszcz i karabin. Tak już zakamuflowany zamknąłem klatkę i ruszyłem pod osłoną mroku w stronę Nekropełzacza.

W tym przebraniu i przy tej widoczności nie wzbudziłem niczyich podejrzeń. Bez problemów dostałem się do pojazdu. Wyglądał niesamowicie, miał ogromne koła z bieżnikiem jak gąsienice czołgu, całe nadwozie składało się grubej stali łączonej nitami, a potęgę dopełniał ogromny Charger, ustawiony na stabilnym ramieniu. Wsiadłem do łazika i rozejrzałem się. Teraz grupka biesiadujących zwiększyła się, ale zmienił się też opowiadający, z sierżanta na kapitana.

Odpaliłem silnik. Warkot momentalnie zerwał będących przy ognisku żołnierzy. Z początku osłupieni nie reagowali agresywnie, jednak widząc, że pojazd prowadzi Wenusjański Zwiadowca, pochwycili Invadery i zaczęli ostrzał. Pociski odbijały się od maski Nekropełzacza. Polubiłem tą maszynkę wygodna, łatwo się prowadzi, do tego ta praktycznie nie do zadrapania karoseria. Zmieniłem kierunek jazdy, teraz jechałem prosto na grupę Krwawych Beretów. Byli szybcy uskoczyli mi. Jednak moim celem nie była walka, w stylu sam przeciwko armii, chciałem tylko uciec i biorąc pod uwagę wszystkie fakty, wszystko było na dobrej drodze.

Oddaliłem się od obozu na jakieś dwieście metrów. Czułem się już spokojniejszy. Myślałem, że nie zdążą mnie dogonić. Myliłem się. Nie wziąłem pod uwagę, że w tym obozie mogli mieć barakudy. Te bardzo dziwne pojazdy zbudowane z dwóch zmodyfikowanych wyrzutni Southpaw, kierowane był przez istnych świrów, bo kto przy zdrowych zmysłach dałby sobie zamontować na ramionach coś takiego? Po kilku sekundach dźwięk Barakud rozchodził się po całej dżungli, a zaraz po tym widziałem pilotów Tryków kołujących nade mną.

Pierwsza rakieta minęła mnie zaledwie o parę metrów. Druga była celniejsza. Eksplozja rakiety podrzuciła Nekropełzaczem, tak że nie mogłem utrzymać sterowania i wywróciłem się. Sytuacja wyglądała z mojej strony fatalnie. Ukryty za wywróconym bojowym łazikiem, próbowałem bezskutecznie strzelić z karabinu szturmowego. Barakudy krążyły nade mną jak sępy, czekały jak dojdzie tu piechota i wypatroszy mnie na dobre.

Nagle stało się coś, co dało mi szansę na wydostanie się z ferworu nierównej walki. Tym czymś był atak sługusów Ciemności.

Zestrzelona Barakuda, z ogromnym hukiem eksplodowała, oświetlając na ułamek sekundy walczący Imperialczyków. To mi wystarczyło, by objąć wzrokiem teren bitwy. Bronili się przed atakiem kilkunastu Nekromutantów, stanowiących podstawę armii Legionu. Gdzieś między padlinowymi wojownikami Ciemności dojrzałem Razydę, trzy metrowa bestia o potężnych mięśniach utkanych z niezliczonej ilości włókien czarnego metalu, szkła, tkanki, taka kombinacja sprawiała, że bez nawet żadnych pancerzy przebicie się pod jego skórę było niezwykle trudne. Potwór niezwykle silnym uderzeniem pięści, zmiażdżył Krwawego Bereta, zaraz za Razydą widziałem zalewającego lawą ognia grupkę piechoty Imperialu Pretoriańskiego Łowcę.

Miałem teraz idealną szansę, aby zwiać, jednak coś nie pozwoliło mi na to. Momentalnie podjąłem decyzję. Zebrałem całą moją siłę i odwróciłem przewrócony na bok Nekropełzacz. Jeszcze tylko sprawdziłem uchwyt Chargera i uruchomiłem maszynę. Silnik pracował bez zarzutu to samo jeśli chodzi o układ celowniczy cekaemu. Byłem gotowy do sprawienia niezłego lania sługusom Mrocznej Harmonii.

Najpierw namierzyłem Razydę, jego ogromna postura, aż się prosiła, by przewietrzyć ją serią pocisków. Strzał był celny, jednak nie wykończył stwora Algertotha, za to go zranił. Strzeliłem znowu, tym razem twarda skóra odbiła pociski niczym lustro odbija światło. Zwróciłem, tym atakiem, uwagę Razydy. Żółtooka bestia trzymając Nazgarotha niczym piórko, jedną z najlepszych broni Apostoła Wojny, posłał w moją stronę śmiercionośną serię. Tylko cud ocalił mnie przed przedwczesnym zejściem z tego świata, kula dosłownie o cal minęła moją głowę. Nie za bardzo uśmiechało mi się zostać ofiarą, zawsze wolałem być myśliwym.

Tym razem strzał, który oddałem był o niebo lepszy od poprzedniego, twarde jak stal włókna mięśniowe, dzieło Nekrotechniki, niczym pękająca guma, wpuściły serię szatkujących pocisków. Ogromne cielsko upadło na ziemię, tworząc wokół siebie chmurę czarnego kurzu.

Jeden koleś poszedł już na przemiał teraz wypadałoby się zająć drugim. Rozejrzałem się za nim. Pretoriański musiał się gdzieś zaczaić. Podjechałem trochę do miejsca, gdzie przed kilkoma sekundami walczył z jakimś odziałem. Byłem pewny, że go widziałem, ale skoro go nie ma, to prawdopodobnie zaliczył spotkanie z matką ziemią. Nie było potrzeby, abym w takim razie dłużej grzał tu miejsce. Wykręciłem i skierowałem się w stronę miejsca, skąd zostanę zabrany z tej sielanki.

Wszystko byłoby w porządku, gdyby ni stąd ni zowąd, nie wyskoczył mi na drogę Łowca walący we mnie serią, która poszerzyła możliwości chłodzenia silnika o obieg powietrzny. Nie zastanawiając się ani chwili, wcisnąłem pedał gazu do dechy. Staranowany potwór poleciał niczym skórzana piłka, a gdy uderzył o drzewo, wyglądał, jakby pękł w szwach. Widocznie słabo dostał, bo wyglądał jakby wstawał. Zrekompensowałem mu to strzałem z Chargera. Zalana zieloną posoką gęba wojownika Ciemności mówiła dosyć. Obrzydliwy widok. Gdybym nie miał pustego żołądka pewnie dorzuciłbym kilka wzorów na facjatę kolesia.

Wyglądało na to, że Imperial da sobie radę z resztą. Kiedy ostatni raz obejrzałem się, Krwawe Berety brały w klin ostatni odział Nekromutantów. Mogłem z czystym sumieniem opuścić miejsce jatki.

Po około dziesięciu kilometrach dżungla zagęściła się do tego stopnia, że nie było mowy o przeprawie nekropełzaczem. Porzuciłem więc opancerzony wozik i dalszą części lasu musiałem przebyć pieszo. Nie stanowiło to dla mnie większego problemu, miałem jeszcze czterdzieści minut i zdążyłem na czas.

Czekałem kilka minut na małej polance w dżungli. Punktualnie o 0100 nadleciał helikopter, był to GU#234, wielka maszyna desantowo-transportowa, w cięższych momentach wojny używany jako docelowa pomoc medyczna, teraz nawet jako środek ewakuacyjny, uzbrojony jedynie w cztery rakiety do walki ofensywnej i pakiet wabików. Słabe uzbrojenie to nic w porównaniu z drganiami wywołanymi niestabilną konstrukcją wirnika, który skręcany jest śrubami, ścierającymi się po około stu, stu pięćdziesięciu lotach.

Rozejrzałem się ostatni raz po okolicy i w chwili podrywania maszyny wskoczyłem do środka.

Przeszedłem szeroką komorą transportową w stronę kabiny pilota. Skinąłem głową na dzień dobry i wróciłem do ładowni, gdzie wyłożyłem się na prowizorycznym hamaku z małej plandeki. Takie posłanie wystarczyło mi, bym zasnął na resztę podróży.

Damian "Dahman" Paluch

Częstochowa, marzec '99-kwiecien'2000

opowiadanie pierwotnie ukazało się w magazynie Załoga G #12 przedruk za zgodą autora

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz