opowiadanie - Dyck

Dyck

Tylko doświadczenie go uratowało - rzucił się na ziemię jak tylko usłyszał dochodzące z drugiej strony ulicy głuche tupnięcia. Zaraz potem przez zasłonę dymu przeleciała seria pocisków kosząc z nóg biegnących ludzi. Z zadymionej bramy wyłoniła się potężna sylwetka łazika, a zaraz potem wiele mniejszych - wspierająca go piechota. 
Dyck nie miał wcale zamiaru czekać na nadbiegających regularów - zaczął przeczołgiwać się obok leżących ciał w płaszczach i stalowych maskach w stronę, z której kilkadziesiąt sekund temu przybiegł. Sytuacja nie wyglądała dobrze, skoro do walki włączył się Hurricane - na terenie bazy nie było żadnego, co oznaczało, że obrońcy wezwali posiłki. Tylko jak? Potrząsnął głową zastanawiając się nad tym, przecież sam strzelił w potylicę zaskoczonemu radiotelegrafiście. Gdy tylko przeczołgał się za róg ulicy, zerwał się na nogi i pobiegł w stronę bunkra dowodzenia. Po drodze potknął się o róg szaty. Po cholerę oni mu ją dali zamiast munduru? I jeszcze ta metalowa maska. Przecież nie ma żadnego sensu by ukrywał swoją twarz na środku pola bitwy. Jakiś idiota to musiał wymyślić. Może Nekromag? Chyba nadszedł już czas by ktoś mądrzejszy go zmienił. Na przykład Dyck. Zresztą sam Pan obiecał mu wielkość po tej batalii, więc coś w tym musi być... 
Szybko zorientował się, że nie tylko on biegł w stronę masywnych fortyfikacji - ze wszystkich stron bazy nadbiegali pojedynczo i grupkami członkowie Tajnych Kohort. A to oznaczało, że sytuacja teraz zaczęła wyglądać desperacko i znacznie gorzej niż te kilkanaście minut temu, kiedy przyglądał się jak jego koledzy z baraku podoficerskiego umierają przerażeni w popodrzynanymi gardłami. I dobrze tak dupkom się stało, nigdy go nie doceniali, więc zasłużyli na taki los. 
Dyck szybko przejął dowodzenie, skierował zakrystian i nowicjuszy na najlepsze pozycje strzeleckie, zaś akolitów do wzmacniania prowizorycznych umocnień. Te cywilne świnie nie zasługiwały na to, by walczyć razem z takim wartościowym, zawodowym i doświadczonym oficerem jak on. Ledwo kilka minut później wśród odgłosów bitwy dał się słyszeć znowu idący łazik. Niektórzy akolici schronili się za workami z piaskiem, inni zamarli nie wiedząc, co to za hałas i rozglądali się dookoła. Idioci, zasłużą na to, co za chwilę ich spotka. A do tego dadzą mu kilkanaście cennych sekund. Zaraz potem łazik się wyłonił i rozpoczął masakrę stojących poza okopami. Po chwili ich towarzysze, którzy zdążyli się schronić otworzyli do niego ogień. Ich pociski odbijały się jednak nieszkodliwie - Dyck wiedział dobrze, że nie mieli szans nic zrobić - walczyć ponad 10 lat ze wsparciem Hurricane'ów i zdążył dobrze poznać ich zalety. Oraz wady. 
Gdy łazik tracił czas szatkując kolejnych heretyków, z dachu bunkra podniosła się dwójka zakrystian trzymając zerwane z tryka wyrzutnie. Już pierwsza salwa wystarczyła - mimo iż jedna z rakiet przeleciała nieszkodliwie obok, druga trafiła tuż obok kokpitu wyrzucając na zewnątrz rozerwane szczątki pilota. Dyck z uśmiechem zaczął strzelać do idących dotąd za łazikiem regularsów. Wszystko wygląda tak jak obiecał Pan, niepotrzebnie zwątpił i się zamartwiał błahostkami. 
Jednak zaraz potem jego radosne przemyślenia widok nadchodzących kolejnych dwóch łazików. Jeden z pilotów od razu skierował wyloty lut ckmów na dach eliminując z walki wyrzutnie. Pora na desperackie środki. Dyck zmówił szybką modlitwę do Apostoła i skierował wzrok na idące Hurricane'y. Jego usta opuściły nieziemsko brzmiące słowa i po chwili oba łaziki skąpane były w czarnej mgle. Strzelając na oślep parły jednak do przodu. 
"Naprzód! Oni nic nie widzą. Zniszczcie ich!" wrzasnął, po czym zamiast ruszyć jak reszta do przodu błyskawicznie zawrócił i wskoczył do środka bunkra. Zamknął i zabezpieczył pancerne drzwi, po czym usiadł bezpieczny pod ścianą. On wiedział, że moc będzie trwać tylko przez kilkanaście sekund. Zaczął się śmiać z tych naiwnych idiotów, co mu uwierzyli, a których on właśnie zostawił na pewną śmierć.
* * *

Wnętrze wypełniał ciągły huk eksplozji, gdy wojska Imperialu usiłowały się wedrzeć do chronionego przez nielicznych już heretyków bunkra. Dyck siedział wyczerpany i wpatrywał się pustym wzrokiem w ścianę. Gdzie był jego Pan? Czemu nie przybył z pomocą jak obiecał? Czy jego wszystkie marzenia mają zostać przekreślone i on, naznaczony do wielkich czynów ma zginąć w tym bunkrze? "Tak przecież być nie może!" wrzasnął. 
Jak na komendę całe pomieszczenie wypełniło światło pochodzące od pojawiającego się właśnie pośrodku portalu. Po kilku minutach wyłoniła się z niego masywna, czerwona sylwetka sługi Pana, trzymającego olbrzymi ckm. Zaraz za nią wyszedł kolejny sługa, a potem wkroczył do pomieszczenia sam Pan - majestatyczny, niebieskoskóry, trzymetrowy Nefaryta Semai. 
Najwyższy Nekromag rzucił się na kolana i Dyck oraz wszyscy, którzy akurat nie bronili strzelnic poszli w jego ślady. Nagle wrota do bunkra wypadły rozerwane na pół eksplozją i do środka strzelając wkroczyli komandosi wiodąc regularów. Razydzi skierowali się w ich stronę, jakby niepomni na lecące pociski i spadające na nich ciosy, zaś ich pięści i śmiercionośna broń wycięła nacierających. Tylko kilku przerażonych piechurów uciekło z wrzaskiem z powrotem. 
"Czy wydobyliście hasło od celu?" dobiegło Dycka pytanie Pana. Dobrze wiedział, o kogo chodziło ;rozkazy przed początkiem akcji jasno mówiły, by zostawić przy życiu oficera z przypiętą aktówką. "Jeszcze nie Panie, nie daliśmy rady." Nekromag płaszczył się przed swoim władcą usiłując uniknąć jego gniewu. 
"Nie szkodzi. Zabiorę go i przesłucham u siebie. Wracamy." Zaraz potem Nefaryta chwycił przyniesionego oficera i ruszył w stronę portalu. Za nim ruszyli Razydzi oraz Dyck i nekromag. "O nie, wy zostaniecie." w tym momencie Razydzi odepchnęli heretyków i znikli w portalu razem z Nefarytą. Nekromag upadł na kolana płacząc, Dyck patrzył się pustym wzrokiem na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą był portal, wszyscy heretycy w pomieszczeniu stali oniemiali. A Nefaryta w drodze do swej cytadeli zaczął się śmiać z tych naiwnych idiotów, co mu uwierzyli, a których on właśnie zostawił na pewną śmierć.

* * *

Zdradzeni heretycy powrócili do strzelania, chcąc przynajmniej drogo sprzedać swe życie. Dyck mrugnął i rozejrzał się przerażony. Wiedział, że zaraz Imperialni żołnierze zaatakują znowu i tym razem zginie. Chyba, że coś wymyśli, pomyślał przyglądając się miejscu gdzie leżała aktówka, jedyna pozostałość po porwanym oficerze. Z uśmiechem tryumfu wyciągnął pistolet i podszedł do skulonego nekromaga - jedynego znającego jego twarz oraz tego, co był winien jego położeniu. Potem zabrał aktówkę i skierował się do sąsiedniego pomieszczenia. Tu leżał jego mundur. Wystarczyło teraz tylko przebrać się, przypiąć aktówkę, zadać parę paskudnych ran i związać. I czekać na ratunek jego towarzyszy z Imperialu. Był przecież teraz ważnym kurierem...

Szczur 2003