Jak spacer po parku
Gęsty wenusjański busz spływał obficie naturalnym potem. Okres bezustannych ulew i ciemności odchodził właśnie w niepamięć, a wraz z nim większość tutejszych koszmarów. Światło powoli i skutecznie przenikało przez duże, kolorowe liście drzew i paproci. Na ziemi małe, nieokreślone żyjątka szybko się poruszały w poszukiwaniu schronienia, ich chitynowe pancerzyki zaś odbijały blask rzucany przez słońce.
Jeden z robaczków jakby bez celu, lub w celu przywitania długo oczekiwanego dnia zaczął biegać w kółko, niestrudzenie pokonując gnijące liście i połamane gałązki naniesione przez czas i wiatr. Zaczynał już może siódme koło kiedy to z pomiędzy paproci wystrzelił długi, fioletowy język i złapał żyjątko na lepką ślinę którą był pokryty. Cale wydarzenie trwało może ułamek sekundy, drugie tyle zajął powrót narzędzia do paszczy sześcionogiego Lizona Pstrokatego. Jego wyłupiaste oczy rozglądały się nierównomiernie we wszystkich możliwych kierunkach. Z oczami współdziałać zaczęło futro, które szybko przekształciło się w stojące na sztorc kolce, wyciągnięte we wszystkie strony ciała Lizona. Przeciętny wojownik by się nie spodziewał takiego obrotu sprawy i w co najlepszej sytuacji by się wycofał, lub zdechł otruty zawartym w kolcach jadem. Tryptorusy - dalecy kuzyni Saurusow - są jednak łowcami nieprzeciętnymi. Na ich menu składa się wiele walecznych stworzeń - jak Tygrysy długonogie, Behemoty czy ludzie. Mały pstrokaty, najeżony jak kosz pełen marchwi starej panny wracającej z targu stwór nie mógł mieć po prostu wizji na przyszłość. Chyba o tym wiedział gdyż jego drobnym ciałkiem rzucały dość mocne dreszcze. Krańcem spazmów było uderzenie czegoś ciężkiego - łapy Tryptorusa. Umięśniona, z mocno opancerzonymi poduszkami na stopach zapewniała bezpieczne unieszkodliwienie małego przeciwnika. Posoka roztrysnęła spod kończyny giganta, ten zaś z wyszczerzonymi, białymi zębami zrobił po chwili chwiejny krok do tylu i schylił się po swój wstęp do śniadania. Jednym kłapnięciem szczęki pochwycił drobne ciałko Lizona i rozgryzł go na prostsze do przełknięcia kawałki. Zatrute kolce znalazły się w żołądku potwora, dla niego jednak nie oznaczało to niczego nowego. Wyposażony był w niezwykłej mocy system odpornościowy. Tryptorus obrócił się machając łapczywie swoim wielkim językiem. Jego przejazd miedzy zębami mógł się kojarzyć z pędzącym metrem odbijającym się od okien jakiegoś potężnego budynku, a oznaczał tyle co 'zgłodniałem'. Kuzyn saurusa zrobił dwa kroki rozglądając się za kolejnym posiłkiem. Jego głowa spoglądała na lewo i prawo, powędrowała tez w górę w tym samym momencie w którym jej sięgnęła potężna zielona, niewidoma paszcza. Mimo iż Tryptorus miał prawie trzy metry i ważył tyle co mały samochód osobowy z rodzina to został bez problemu w pól pochwycony i podniesiony w górę. Paszcza trzymała jaszczura aż do chwili gdy opierając się na swojej wielkiej łodydze przybrała postawę poprawnego kwiatu, szczęki zaś po tym rozwarły się, a stwór wpadł głębiej. Rozwieranie powtórzyło się kilka razy, w wyniku czego wielki jaszczur zniknął a za nim pomiędzy ciemnozielonymi liśćmi mordercza pozbawiona rozumu i wzroku głowa. Wokół słychać było tylko mlaśnięcia i szum poruszanej wiatrem roślinności, do momentu gdy teraz już żółto zielona łodyga nie rzuciła się w gore, ciągnąc za sobą jakby od niechcenia głowę. Paszcza rozwierała się co chwila z głuchym stękiem pragnąc za wszelka cenę wydalić dopiero co pożartą ofiarę. Rośliny jednak są tylko roślinami. Żółte pasma zaczęły pokrywać całego drapieżnika. Jego liście, łodyga i głowa przestawały się poruszać i powoli zbliżały się do ziemi. Pomyśleć ze to wszystko wina małych robaczków z chitynowymi pancerzykami które to w trakcie trawienia w żołądku Lizona wydzielały dziwne substancje odkładane w jego kolcach. W przyrodzie się nic nie marnuje. Małe czerwone robaczki zaczęły konsumować roślinę. W przyrodzie nic nie ginie, a jedynie zmienia właściciela. Przyroda nie jest wybredna, należy ją pielęgnować, kochać i podziwiać - to pozwoli ją zrozumieć...
Alakhai z miłością spojrzał na teraz już całkiem żółtą i podziurawiona Rosiczkę Wielkogłową. Była wspaniałym okazem. Nefaryta przyglądał się jej jeszcze chwilę po czym przerzucił swój wzrok na nadchodzących wojowników Bauhausu. Jeden z komandosów dżungli wdepnął w zbiorowisko robaczków żerujących na plamie zwierzęcej krwi, pozostałej po małym Lizonie. Nastąpiło prawie niesłyszalne chrupnięcie i zgrany z nim w czasie ryk wrogiego dowódcy nawołujący do ataku. Człowiek nie rozumie przyrody, nie dba o nią, nie ma w niej prawa bytu.....
Papullus 2003