opowiadanie - Dolina Kuźni

Dolina Kuźni

Mroźny wiatr dął od strony Pustyni Rdzy, niosąc czerwony piasek na zrujnowane ulice. Wył wśród wypalonych szkieletów wielkich budynków i na chwilę oczyścił powietrze z toksycznego, przemysłowego smogu. 
  
 Murdoch mógł teraz zobaczyć koniec ulicy. Widział elementy konstrukcji, sterczące z wypalonej skorupy rafinerii niczym odłamki kości, wystające ze złamanej nogi. Dwa tygodnie temu kontrolował ten budynek wraz ze swymi Złotymi Lwami. Później zostali wypchnięci. Dzień po dniu, budynek po budynku, wypierano ich na tę zbombardowaną ulicę. Teraz było spokojnie. Pierwsza przerwa w walce, trwającej nieprzerwanie przez dwadzieścia cztery godziny. To mu się nie podobało. Capitolczycy coś planowali. Zastanawiał się, kiedy i gdzie nastąpi kolejny szturm. 
  
 Powietrze zabrzmiało smutnym dźwiękiem harmonijki, na której ktoś wygrywał starą melodię. Murdoch rozejrzał się dookoła. Na instrumencie grał żołnierz piechoty siedzący na stercie gruzu. Odpięta maska przeciwgazowa wisiała przy jego hełmie. Wyglądało to tak, jakby ktoś zerwał mu skórę z twarzy. W pobliżu grajka siedziało dwóch innych piechociarzy, podgrzewali nad ogniem hełm pełen wołowej konserwy. Jeszcze inny gotował na małym gazowym palniku herbatę. Na jego kolanach leżał na wpół rozłożony Charger. Przy ogniu, czytając list z domu, leżał na kocu inny żołnierz. Trzech kolejnych grało w karty o papierosy, rozmawiając przyciszonymi głosami. W zmarszczkach ich wychudłych twarzy malował się głód i zmęczenie. 
  
 Powietrze miało gorzki, metaliczny posmak, który Murdochowi przypominał smak żółci. 
  
 Był wyczerpany i niesamowicie zmęczony. Podczas sprawdzania przedpola stać go było jedynie na otwarcie oczu i nieznaczne wyprostowanie pleców. 
  
 Wszystko szło źle. Nie było dość jedzenia. Amunicja była na wyczerpaniu. Ludzie byli zmęczeni ciągłą walką. Zastanawiał się, dlaczego Ministerstwo Wojny w ogóle ich tutaj wysłało. Dolina Kuźni była zbyt duża, była największym kompleksem przemysłowym w całym Układzie Słonecznym. Capitol nigdy jej nie odda, a Mars był ich planetą. Mogli po prostu rzucać do walki coraz to nowych żołnierzy. Ich armia była znacznie większa, trzeba się było nad tym zastanowić. Na początku walki wyszkolenie i zaciekłość ataku Imperialu spowodowały, że bitwa została prawie wygrana, ale w chwili obecnej była to już wojna na wyczerpanie, a w walce tego rodzaju Imperiał nie mógł zwyciężyć. 
  
 Murdoch wiedział, że nadejście rozkazu odwrotu było jedynie kwestią czasu. Starał się aktywnie zwalczać opanowujące go uczucie rezygnacji. Do momentu nadejścia rozkazu, jego obowiązkiem było walczyć najlepiej, jak potrafił. Zamierzał wypełnić swe zadanie. Uśmiechnął się do grupy młodych szeregowców, którzy grali w warcaby. Zamiast pionków używali kamyków, planszę narysowali bagnetem na ziemi. 
  
 Oparł się o ścianę. Pokręcił głową i naprężył mięśnie szyi. Zatrzeszczały stawy. Spojrzał ponad murem. Ludzie z jego drużyny drzemali w ruinach domu. Broń trzymali pod ręką, gotową do użycia. Zamknął na moment oczy. Walczył z falami senności. W smutny ton harmonijki wdarło się brzęczenie jakiegoś owada. Leniwie machnął ręką, potem zdał sobie sprawę, że to nie owad. 
  
 - Na nogi, chłopaki! -wrzasnął, chwytając swego Invadera. Jego chłód pod palcami przywracał poczucie bezpieczeństwa. Murdoch odwrócił się i spojrzał w niebo. Śmigłowce leciały tuż nad spalonymi zabudowaniami. Klęknął i wystrzelił w ich kierunku serię pocisków. Kule dziurawiły burtę helikoptera nawet wtedy, gdy odsunęły się boczne drzwi i wyskoczyli z nich ciężko opancerzeni żołnierze Capitolu. 
  
 Wszędzie dookoła niego żołnierze dopinali maski przeciwgazowe i chwytali za broń. Hełm pełen jedzenia wylądował w ognisku, potrącony przez wstającego żołnierza. Karty i papierosy porzucono na ziemi. Murdoch z ulgą usłyszał, że reszta jego drużyny zaczyna strzelać. 
  
 Harmonijka umilkła. Rozbrzmiała bitwa.