opowiadanie - Ostatni Dzień Służby

Ostatni dzień służby

 Dobrze nie mieć zegarka, nie być uzależnionym od tarczy i mozolnie pokonujących swoją drogę wskazówek, nie musieć zerkać na niego za każdym razem kiedy człowiek ma już dosyć, kiedy myśli już tylko o powrocie do bazy, o spoczynku. Morrison wiedział że kiedy nie patrzy się na ów wynalazek czas leci szybciej. Wielu było jednak innego zdania, nosili je dumnie niczym amulety które mogłyby uratować ich od zbłąkanej kuli. Niektórzy czasem mieli nawet dwa, tak jak Knot. Tak, Knot też miał dwa - zginął piętnaście minut temu, padł od kuli wystrzelonej zza jego pleców, która rozpruła mu czaszkę nie pozwalając zastanowić się nawet w ostatnich sekundach swojego życia nad jego sensem, nad jego przebiegiem. Padł bez krzyku który towarzyszył wielu rannym, po prostu upadł na kolana i przewrócił się na twarz. Jego broń leżała koło niego, cicha i zimna, tak jak on. Padł, lecz oni musieli iść dalej. Patrzył jak czekając na transport dla denata Gawins nerwowo zerkał na zegarek, zerkał tak jakby starał się cofnąć czas, jakby mogło to odwrócić bieg zdarzeń, jakby mógł wrócić mu życie. Nie mógł. Wszyscy wiedzieli że Knot był jego przyjacielem z przed wojska, że kiedy jeden z nich dostał powołanie drugi zgłosił się też, choć nie musiał. Mógł zostać przy swoich codziennych zajęciach. Jak pamietał był architektem w firmie budowlanej, nie zarabiał źle ale postanowił towarzyszyć kumplowi, teraz nie żył. Ciche pomrukiwanie i nieklejące się dialogi, Gawins zerkający nerwowo na zegarek, świeca dymna oznaczająca miejsce gdzie helikopter mial odebrać jednego który nie wróci już do swojego świata, jednego którego ta długa bezsensowna wojna odebrała rodzinie i znajomym. Kolejna niepotrzebna śmierc. Gawins zerkał na zegarek, nikt się nie odzywał. Tylko Mussachi mruczał po cichu kolejną ze swoich mruczanych piosenek, była ona ponura jak nastroje wszystkich w oddziale. Kiedy helikopter przyleciał wraz z Pociągiem, Doc`iem i Gawinsem załadowaliśmy zwłoki na pokład maszyny, po czym sierżant dał znak kciukiem pilotowi że może już startować, że może już zabrać Knota w ostatnią podróż, podróż do domu.
Po tym jak łopaty śmigłowca poruszane potężnym wirnikiem podniosły go do lotu, kiedy już go nie słyszeli ani nie widzieli a wzniesiony przez maszyne w powietrze pył opadł sierżant dał komendę do wymarszu. Rozpoczynali swoją wędrówkę od nowa, tak samo jak każdego poprzedniego dnia, od początku służby i tak samo jak będą to robić aż do jej końca, lub śmierci. Szli gęsiego, jeden za drugim w milczeniu. Trzymali w mocnych uściskach swoje karabiny, które towarzyszyły im w każdej chwili spędzonej w strefie wojny. Morrison wiedział że tak naprawdę to jedyny amulet który może go uchronić od niechybnej śmierci. W wolnych chwilach tak jak i wszyscy inni w oddziale a prawdopodobnie i pozostali żolnierze na całej wojnie we wszystkich zamieszkałych swiatach rozkladał swój karabin na części czyszcząc go dokładnie z pyłu, krwi i błota. Z namaszczeniem i delikatnością demontował i montował na powrót wszystkie jego elementy. M-50 był jego najlepszym przyjacielem, wiedział o tym. Nauczono go tego już na szkoleniach, wpajano im tę prawdę podczas treningów. Była to jedna z najważniejszych kwestii. Żyjesz, masz broń, masz współtowarzyszy, macie zadanie, musicie je wykonać, musicie dbać o broń i przeżyć, dbać o broń by przezyć. Proste, krótkie i logiczne. Istnienie jednego zależało od istnienia drugiego. Były to integralne części wojennej składanki.

Maszerowali, szli. Krok za krokiem, metr po metrze pokonywali przeszkody jakie rzucała im pod nogi dżungla. Czasem zdarzało się że mogli podąrzać przetartymi szlakami i mimo iż byli wtedy narażeni na atak poprzez niewidocznego wroga sami będąc odsłoniętymi, mimo iż tylko na szlakach mogli się natknąć na miny korzystali z nich chętnie. Z reguły jednak musieli pokonywać gąszcz, walkę z nim prowadzili codziennie. Przeciwstawiali się siłom natury chcącym ich zatrzymać, zniechęcić, zabić. Walczyli codzień z własnym wyczerpaniem, nie było miejsca na slabość, slabość oznaczała śmierć. Strach przed nią był wystarczającym motywatorem do działania, do niezatrzymywania się. Nie mogli się poddać. Bali się. Bali się śmierci, bali się bólu, bali się śmierci w bólu, nie tego który im towarzyszył ale tego który czuli rozpłatani przez wrogie bronie kompani, bali się gdy któryś z nich odchodził, bali się dżungli i wszystkich zagrożeń jakie niosła, bali się w niej zostać ale też bali się uciec gdyż to prawdopodobnie oznaczałoby ich śmierć a jej się bali najbardziej, bali się też okazywać strach by nie stać się pośmiewiskiem, bali się by nie stracić ze strachu kontroli nad sobą w momentach gdy od ich męstwa zależało tak wiele i życie tak wielu. Strach i ból - ich nieodłączni towarzysze. Krok za krokiem, dzień za dniem maszerowali i walczyli w milczeniu, płacząc lub krzycząc, rozmawiając w wolnych chwilach a strach i ból ich nie opuszczał. Zatrzymali się na mniej zarośniętej polanie, dowódca postanowił zrobić piętnastominutowy odpoczynek. W milczeniu spoczęli na poszyciu. Sierżant i McNally stanęli na warcie, Doc otworzył puszkę z mięsem i powoli spożywał jej zawartość, Gawins nerwowo zerkał na zegarek a Mussachi i Pociąg zapalili papierosy. Zaciągali się głęboko a dym przytrzymywali długo po czym powoli wypuszczali go ze swoich płuc. Morrison oparł głowę o zrzucony wczesniej plecak, przytulił się do broni i zamknał oczy.

Była też tęsknota, brutalna codzienność jednak często spychała ją na drugi plan. Morrison mimo wszystko lubił zawsze te chwile kiedy mógł uwolnić swe myśli i powrócić w wyobraźni do domu, udając że wojna nie istnieje, wyobrażając sobie to co by porabiał w ciągu normalnych dni. Wyobrażał sobie jak powraca do codziennych banalnych zmartwień i problemów które sukcesywnie by rozpatrywał i rozwiązywał. Wyobrażał sobie jak powraca do rodziny i przyjaciół, jak znów je niedzielne obiady w towarzystwie rodziców, jak jeździ na ryby z bratem, jak w ciągu tygodnia pracuje by utrzymać swoje małe mieszkanie które wynajął razem z dziewczyną. Myślami też wybiegał w przyszłość, planował założenie firmy, kupno domu i spłodzenie dzieci. W jego głowie kawałek po kawałku snuły się wizje które tworzyły spójną całość, stanowiły rzeczywistość zadowolonego z życia człowieka, człowieka nie dotkniętego okropnościami wojny, człowieka wolnego od przymusu walki o przetrwanie w imię wyższych racji ustanowionych poprzez dygnitarzy za nic mających marzenia i istnienie jednostki. Otworzył oczy, drużyna zbierała się do dalszej drogi. 
 - Godzina do osiągnięcia celu. Mamy zidentyfikować przeciwnika w sektorze DB25,SJ2 który wyeliminował drugą drużynę z naszego plutonu. Mamy uniknąć potyczki. Stary uważa że sprawa jest prosta, infiltracja, identyfikacja, odwrót. Powiem Wam jedno, nie ma szans na uniknięcie walki w takich warunkach więc pilnujcie swoich tyłków, lufy trzymajcie skierowane w dobrą strone a może uda nam się zjeść kolacje w gronie w którym tu jesteśmy. - oznajmił im sierżant Patrick Grand Jr. Morrison podobnie jak reszta chłopaków lubił tego oficera. Był to dowódca z ludzką twarzą, stawiający zawsze na pierwszym miejscu ich życie a nie nadane przez zwierzchników instrukcje. Oczywiście jeśli chodzi o powierzane mu zadania to wykonywał je jak najbardziej rzetelnie, tyle że po swojemu, bez zbędnej brawury i popisywania się. Nigdy też nie nadużywał swojego stopnia, nie musiał. Oni lubili go i z chęcią wykonywali jego polecenia, wiedzieli że mogą mu ufać i że nie będzie niepotrzebnie szafować ich istnieniami. Był ich bratem broni, dobrym ojcem i przewodnikiem. Czerpali z jego doświadczenia pełnymi garściami, ucząc się ciągle sztuki zachowywania życia, a on potakiwał głową i klepał ich po ramionach gdy widział że lekcje te nie idą na marne. W pewnym sensie kochali go, to właśnie było braterstwo, więź która rodzi się między towarzyszami w buszu, więź która rodzi się w bólu i trudzie, więź która rodzi się w pocie i ciężkich chwilach, więź która rodzi się przy świstach kul i wybuchach pocisków, to właśnie jest braterstwo, wszyscy oni byli jego braćmi. 
Ruszyli przed siebie. Na komendę rozeszli się i dalej podążali tyralierą, stąpając powoli i z rozwagą, starając się nie wzbudzać zamieszania ani hałasu. W zwolnionym tempie podnosili nogi by przechodzić nad wszechobecnymi krzakami, zwalonymi konarami i nierozpoznawalnymi roślinami mieniącymi się egzotyczną paletą barw, ostrzegającą ich przed zagrożeniami jakie niosło ich spożycie bądź nawet sam kontakt skóry. Toksyny niektórych gatunków wywoływały nieprzyjemne uczulenia i choroby, inne potrafiły zabić Cię tylko gdy znalazłeś się w pobliżu. Dżungla jest dzika i nieokiełznana, skrywa w sobie miliardy morderców czekających na Twój błąd, na jeden moment nieuwagi. Wielu nie wróciło tylko dla tego że jej nie znali, nie wiedzieli jakich miejsc unikać, po czym rozpoznawać zagrożenia. Cały oddział posiadł tą wiedzę właśnie dzięki ich dowódcy, byli mu za to cholernie wdzięczni.

Sierżant zacisnął uniesioną w powietrzu pięść na znak że mają się zatrzymać i nasłuchiwać wroga. Wydawało im się że spotkali go za szybko, przykucnęli powoli szukając w pobliżu mogących się nadać osłon. Delikatne kroki szeleściły jeszcze chwilę na gęstym podłożu po czym zapadła całkowita cisza. Zamarli w bezruchu. Zieleń w prawie wszystkich możliwych odcieniach otaczała ich z każdej strony. Choć kamuflarz oddziału dla niewprawnego oka czynił go prawie niewidocznym to Morrison lękał się czy aby na pewno się sprawdzi, czy na pewno inicjatywa będzie należeć do nich. Nie wiedział do końca czego się spodziewać. Nie chciał spotkać bauhauskich komandosów ani pomiotów ciemności gdyż potyczki z nimi były najcięższe i niosły za sobą ofiary. Z niepokojem obserwował ścianę roślinności która przesłaniała wszystko co było dalej niż dwadzieścia metrów od nich. Na klęczkach wsłuchiwał się w ciszę. Podwyższone ciśnienie wywoływało u niego szum w głowie, oddech choć starał się nad nim zapanować stawał się coraz płytszy i szybszy. Napięcie było wysokie a oczekiwanie wykańczające. Wszyscy milczeli, sierżant podniósł karabin do twarzy i przycelował. Był to tak jakby znak dla pozostałych. Morrison rozejrzał się tylko jeszcze by zlokalizować pozycje kompanów, po czym przycelował przed siebie, do wyłaniającego się z buszu wroga. Czekał na właściwy moment, czekał aż podejdą bliżej, czekał aż wszyscy członkowie wrogiego oddziału znajdą się w polu widzenia. Zacisnął zęby, w myślach pospiesznie odmawiał krótką modlitwę.

Ciszę przerwał pojedynczy wystrzał. M-50 Patricka Grand Juniora splunął śmiercią kładąc pierwszego specjalistę szaserów. Był to perfekcyjny strzał, jeden pocisk, jeden trup. Reszta lwów włączyła się do walki. To była dobra zasadzka, przeciwnik nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Morrison wziął na muszkę naczelnego opozycyjnej drużyny i zaczął walić weń krótkimi seriami, cel zachwiał się i padł na plecy. Koło niego po lewej stronie leżał Pociąg, pruł bezustannie ze swojego M-606 opartego na zwalonym drzewie ścinając trzech pod rząd, zaraz potem dwóch innych szaserów rozerwał granat ich lidera. Gavins i Doc też sciągnęli po jednym. 
Twarde pancerze Cybertronicu stanowią doskonały atut, lecz nie dają stuprocentowej pewności. Pozostali przy życiu cofnęli się pospiesznie poza zasięg wzroku. Dezorientacja i zaskoczenie robiły swoje. Zaporowy ostrzał trwał jeszcze chwilę dopóty sierżant nie nakazał wstrzymania ognia, po czym podniósł się i nasłuchiwał. Z naprzeciwka dobiegały krótkie niezrozumiałe nawoływania. Wszyscy przeładowali magazynki, przygotowywali się na drugą falę. Mussachi zerwał się z miejsca by zając wygodniejszą, bardziej wysunietą z przodu pozycję po prawej stronie obok Morrisona. W tym samym momencie zza zielonej kurtyny znów wyłoniły się lśniące zimnym chłodem zbroje. Byli to dwaj ulepszeni szaserzy, szli przed siebie ufając swoim wzmocnionym pancerzom prując z autocannonów do wszystkiego co wyglądało podejrzanie. Jednym z pierwszych ich celów był Mussachi. Potężne pociski nadały rytm jego ciału, przyjmowało ono niemal komiczne pozycje przy każdym ciosie który otrzymało. Co dziwne nie zabili go. Osunął się na ziemię przeraźliwie krzycząć, płacząc. Nie wymawiał żadnych słów, po prostu wrzeszczał wyrażając swój ból. Pociąg skierował swój LKM na jednego z oprawców przyjaciela. Głośny terkot, masa iskier, pierwszy milcząc wywrócił się na twarz. W tym samym momencie z prawej flanki wyskoczyli na nich szaserzy. Sierżant który leżał całkiem po lewej stronie powstał by zapobiec nieszczęściu, przymierzył i powalił pierwszego z grupy która chciała ich oskrzydlić. Przymieżył znów, ziemię koło niego rozerwały pociski z autocannona, strzelił raz, chybił, strzelił znów, tym razem już w powietrze, potem jeszcze raz i jeszcze raz. Morrison popadał w panikę. Spojrzał w jego stronę i spostrzegł że sierżant trzyma się za pierś tuż koło wystającego z niej czubka ostrza CSA które przebiło go na wylot. Z jego ust leciała krew a oczy błądziły szaleńczo we wszystkie strony. Widział jeszcze jak Gawins podbiegł i kolbą uderzył w głowę kapitana szaserów wciąż kurczowo trzymającego miecz w ręku, widział jak strzelał do niego gdy ten leżał już na ziemii, widział jak strzelał do lężącego przeciwnika dopóty jego głowa dosłownie wybuchła a ciało osunęło się obok sierżanta i wrogiego kapitana. Potem już niczego nie widział. Zamknął oczy, urwał się, odleciał, spanikował. Knot, Mussachi, Grand Jr, Gawins - tego było za wiele. Nie był na to przygotowany, nigdy nie spodziewał się że jego oddział zostanie rozbity w tak nagły i brutalny sposób. Dawno temu pogodził się z myślą że będą odchodzić, że może i sam umrze, lecz był pewien że będą to przypadkowe epizody dotyczące pojedynczych osób. Nie spodziewał się masowej zagłady. Głos rozsądku kazał mu się uspokoić ale nie mógł. Leżąc plackiem na ziemii starał się nie zwracać uwagi na latające tuż nad jego glową pociski, zacisnął oczy i starał się myśleć o czymś przyjemnym. Starał się przywołać miłe obrazy z dzieciństwa, z jego prywatnej skarbnicy do której nikt inny nie miał wstępu. Chciał przypomnieć sobie zapach jaki miał dom matki, dom w którym zawsze czuł się bezpieczny. Przywoływał z pamięci obrazy, rozstawienie mebli, kolor ścian, miękkość dywanu, oświetloną promieniami słońca kuchnię i uśmiechniętych rodziców, ojca siedzącego z gazetą przy kuchennym stole i matkę krzątajacą się przy garnkach, oboje dyskutujących na temat nowinek ze świata aż wreszcie osiągnął aequilibrium. Nieustanny wrzask Mussachiego powoli przywracał go do rzeczywistości. Przyciągnął do siebie swoją szturmowkę i nadal leżąc przycelował do najbliższego celu, dwie krótkie serie zwaliły go z nóg. Poczuł się od razu lepiej, znów był zdolny do działania, musiał wykonać swój żołnierski obowiązek, musiał wywiązać się ze zobowiązań wobec przyjaciół z którymi tu przybył, musiał wykonać zadanie. Rozejrzał się żeby zorientować się w sytuacji. Doc i McNally ostrzeliwali się nadal z ulepszonym szaserem, Pociąg chciał dosięgnąć kogoś kto był schowany za potężnym konarem po prawej stronie. Morrison podniósł się lekko, spojrzał za siebie i wtedy zrozumiał że nie zdoła wyjść z tej akcji cało. Próbował angażując wszystkie siły obrócić się jak najprędzej nacelowując przy tym karabin w stronę zagrożenia lecz szybkość jego reakcji nie miała najmniejszego znaczenia wobec tak późnego spostrzeżenia niebezpieczeństwa. Zacisnął mocno oczy i usta, nagły skurcz powodowany strachem szarpnął prawie wszystkimi jego mięśniami. Napięły się one maksymalnie w oczekiwaniu na ból którego miał doświadczyć. Napięły mu się mięśnie nóg, pleców, ramion, dłoni, napięły się też i te na palcach, te zaś pociągnęły cyngiel uwalniając jednostajnie aczkolwiek szybko pociski, jeden za drugim. Morrison w zwolnionym tempie słyszał jak każdy z nich opuszcza lufę, zdawało mu się że może je odliczać, że przerwy między kolejnymi strzałami są bardzo długie, długie jak godziny spędzone w buszu, jak ostatnie godziny jego egzystencji. W głowie pojawiały się miliony myśli, widział swój pogrzeb, pogrążonych w żalu przyjaciól i rodzinę, dziewczynę, widział przelotem siebie na wielu zakończonych pozytywnie misjach, widział siebie w obozie szkoleniowym lwów, mignął mu okres który spędził w piechocie, potem cofnął się do czasów szkółki wojskowej, szkoły średniej, podstawowej, dzieciństwa, wczesnego dzieciństwa aż sięgnął kresu swojej pamięci i wtedy właśnie nastąpiła eksplozja wystrzelonego z wrogiego granatnika pocisku. Potężny huk, najpierw go poczuł, potem usłyszał. Uderzyło go z nieokreślenie wielką siłą, podniosło w powietrze i rzuciło na ziemię. Poczuł żal i osunął się w nieświadomość.

Z trudem otworzył oczy. Potężny ból trawił jego dolne kończyny, nad jego twarzą majaczyła rozmazana, falująca głowa Doc`a a nad nią poruszały się zielone korony drzew pokrywających gęsto całą dżunglę. Doc mówił coś do niego ale nic nie słyszał. Cierpiał, chciał plakać i wyć ale nie był w stanie. Opanowało go odrętwienie, był ogłuszony i przerażony swoją niezdolnością do zrobienia czegokolwiek. Doc i McNally schwycili go za ramiona i zaczęli ciągnąć. Nie wiedział czemu to robią, chciał protestować, przecież muszą wykonać zadanie, zadanie jest najważniejsze. Próbował im to wytłumaczyć ale z jego gardła wydobywał się tylko żałosny bełkot. Obraz zmieniał się, konary ustąpiły miejsca jasnemu niebu, jego towarzysze wyciągnęli go na polanę i położyli na trawie. Doc dal mu jakiś zastrzyk, nie obchodziło go co to było. Fascynował go kolor nieba, ten wspaniały czysty błękitny odcień. Nigdy przedtem nie rozmyślał nad nim, wydawał mu się perfekcyjny. Morrison patrzył weń dopóty nie przeslonił mu widoku dym ze świecy, takiej samej jakiej użyto gdy zastrzelono Knota. Wtedy też przypomniał sobie co się stało, popadł w panikę, opanowała go straszna myśl, czy umierał ? A moze już nie żył. Wszystko stracone ! Rozpacz targnęła jego ciałem i poruszała nim spazmatycznie w rytm wydawanych szlochów. Doc chwycił go za głowę i krzyczał do niego. Morrison starał się zrozumieć co mowil, z całych sił. Poprzez pisk i szum słyszał jakby z bardzo daleka powtarzane bezustannie słowa: 
 - będziesz żył, dla Ciebie wojna skończona, nie odpadaj ! Trzymaj się chłopie, wojna skończona ! Zadziałało to jak magiczna formuła, jak czarodziejskie lekarstwo, na początku nie mógł jemu uwierzyć ale po chwili chętnie poddał się napływowi nowych, zdrowych myśli. Marzył o tym jak wszyscy ale nigdy tego nie wypowiadał na głos. Po boku twarzy choć nie był tego świadom spłynęły mu łzy radości, najpierw pierwsza para, powoli przecierała szlak dla następnych, potem leciały kolejne, żłobiąc w brudzie i pokrywającym go pyle swoiste kanały. Z niedowierzaniem lekko poruszał na boki głową. Nadlatujący helikopter rozwiał dym z świecy, poczuł że jego towarzysze dźwigają go do góry i umieszczają na pokładzie maszyny. Chciał się pożegnać, podziękować, powiedzieć im tyle ważnych rzeczy ale nie był w stanie niczego wydusić, nawet jakby mógł to by nie wiedział jak się do tego zabrać. Dloń Doc`a uścisnęła jego rękę. Odwzajemnił to, słabo gdyż na tyle pozwalały mu tylko siły, lecz wystarczająco żeby zrozumiał, zastąpiło to słowa. Doc uśmiechał się szczerze, póścił jego dłoń, poklepał go po czym odsunął się i zniknął z pola widzenia rannego. Śmigłowiec wzbił się w powietrze a Morrison zapomniawszy o bólu ze spokojem rozmyślał o powrocie do domu, o powrocie do codzienności. Nieświadom tego jak bardzo miał okaleczone nogi, nieświadom tego że już nigdy nie będzie mógł sam chodzić ponownie zamknął oczy i zaczął planować swoją przyszłość, w końcu był to jego ostatni dzień służby.

Papa Morino

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz