opowiadanie - Żelazna Dziewica

I
Ponury wieczór. Deszcz tłukący o okna, mury i parapety gotyckiego zamczyska w Schneestockholm. W środku , w centralnym pomieszczeniu trzy osoby. Dwie dorosłe i niemowlę. Mężczyzna i kobieta trzymająca na rękach niemowlę – chłopca.
Mężczyzna, postawny, dobrze zbudowany, lekko szpakowaty, o ciemnych oczach. Dodatkowo jego twarz szpeciła blizna biegnąca od lewego ucha do kącika ust. Ubrany był w galowy mundur dragonów koloru szarozielonego. Na lewym rękawie widniała biała tarcza z czarnym orłem, który siedział na piorunie. Ptak wpisany był dodatkowo w koło zębate koloru czerwonego.
Kobieta mimo ciężkiej sukni koloru błękitnego była osóbką zgrabną i delikatnej figury. O twarzy więcej niż pięknej. Włosach koloru blond i błękitnych oczach.
Dziecko zdradzało podobieństwo rysów zarówno do ojca jak i do matki. Koloru oczu nie można było rozróżnić ponieważ spało. Potomek i następca, słynnej i bogatej ,szlachetnej rodziny Stahlerów .Kobieta ze łzami w oczach, tuląc dziecko słuchała swojego męża, ojca dziecka. Petera Stahlera najstarszego syna Iwana, brata Erwina - okrytego hańbą heretyka. Pomieszczenie było przestronne, na ścianach wisiały obrazy przedstawiające historie rodu, zwycięstwa Bauhausu, zwierzęce skóry, do których przyczepione były różnego rodzaje bronie zarówno palne jak i białe. Komnata była dobrze ogrzana ale przebywającemu w niej małżeństwu wydawała się chłodna, jednocześnie służba rodu Stahlerów dbała , żeby pomieszczenie było wentylowane, jednak dzisiaj w sali panował niewyobrażalny zaduch. Atmosfera nie była najlepsza. Peter dostał wezwanie do zamku Richthausena. Nie byłoby w tym nic wielkiego. Jednak zaproszenie było nad wyraz niecierpliwe i bardzo nieoczekiwane, dodatkowo ton zaproszenia był bardzo zimny i oschły.
Iwan Stahler, ojciec Petera długo i z wielką determinacją bronił brata. Wiele czasu zajęło Bractwu i Tajnym Służbom Elektora Richthausena udowodnienie winy Erwina. Nawet wtedy gdy wina była udowodniona ponad wszelką wątpliwość, Iwan pomógł Erwinowi uciec. Skazał swoim występkiem rodzinę na niełaskę Richthausena.
Brygady rodu Stahlerów przeszły pod dowództwo mniej znaczących szlachciców. Fabryki przeszły restrukturyzację z wymianą zarządów włącznie. Większość ziemi Rodu Stahlerów , została nagle wybrana na tereny ćwiczeń wojskowych. Tysiące Huzarów, Jeagrów i innych jednostek rozlały się po polach i górach należących niegdyś do starego Rodu. Peter dowódca XXVII Korpusu Piechoty Pancernej, stracił posadę , została mu się tylko 238 Brygada Dragonów, najstarsza należąca do rodu jednostka, znana jako Zakon Czarnego Orła. Wysłana na samobójczą misję przeciwko Imperialowi, trzy tygodnie temu.. Land Oberst , gdy zamknął oczy widział hordy Łowców Głów i pomniejszych Wilków atakujących i masakrujących jego żołnierzy. Tylko dzięki żelaznej dyscyplinie i doskonałemu wyszkoleniu przetrwali te wszystkie szturmy. Ale wielu dragonów z czarnym orłem na pancerzu poległo, zbyt wielu. Brygada regenerowała teraz siły, a jej dowódca bawił w domu u boku rodziny. Teraz te nagłe wezwanie ,które nie wróżyło nic dobrego.
Mimo wewnętrznego strachu o rodzinę Peter próbował uspokoić żonę.
- Już wiele razy zdarzało się, że Elektor rzucał pochopne oskarżenia. - mówił - Ród wiele stracił, ale fakt, że żyjemy jest najlepszym dowodem na to iż podźwigniemy się z upadku. Udowodnię moją lojalność, wstawię się za ojcem. Kochał brata, więc mogło mu to przesłonić prawdę o Erwinie. Richthausen to zrozumie, jest mądrym i wyrozumiałym władcą.
- Co jeśli nieprzychylni nam szlachcice oskarżą nas o Herezje ?- odpowiedziała. A wielka łza spłynęła po jej policzku. – Co z Johanem ?
- Uspokój się Violetto będzie dobrze. Jesteśmy niewinni !- Zamilkł nagle, gdyż sam przestraszył się swojego tonu.
Objął żonę, chciał mówić więcej. Gdy olbrzymie, zdobione wrota otworzyły się nagle, stała w nich postać doskonale znana obojgu. Stary, wierny sługa Żivko Mladić .
- Helitek wylądował. Pilot żąda by się Pan natychmiast zgłosił, baronie- w jego głosie też słychać było strach.
Peter ucałował żonę. Chciał wyjść, żeby nie przeciągać tej bolesnej dla obojga sceny. Ale nie mógł. Oczy małżonki, te piękne niebieskie oczy wyglądały teraz jak wodospady z których wylewały się rzeki łez. Violetta jak przystało na szlachetnie urodzoną obywatelkę Bauhausu płakała prawie bezgłośnie, co dodawało tylko dramatyzmu pożegnaniu. Mały Johan spał na rękach matki, nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Zaczął uśmiechać się przez sen.
- To dobry znak kochana Violetto. Wszystko będzie dobrze. – żołnierz próbował by jego głos był łagodny i czuły. Sam jednak nie był tego pewien. – Jak czegoś się dowiem to nie zwłocznie cię powiadomię.
Ukrywając wzruszenie Land Oberst Peter Stahler odwrócił się. I wyszedł, odbierając z rąk Żivka skórzany, czarny płaszcz.

Podróż na lotnisko trwała mniej niż standardową godzinę. Wiele przypominających gotyckie zamki, posiadłości Bauhauskiej szlachty miało nie opodal lotniska. Zamek Schneestockholm, nie należał do wyjątków w tym względzie. Sachs 9000GL kierowany przez wiernego kierowcę, mknął po dobrej drodze jak strzała.
Zatrzymał się przed wjazdem na lotnisko. Deszcz, który padał cały dzień po wyjeździe z domu Petera skończył się nagle.
Czyżby kolejny dobry omen ?

Peter zostawił płaszcz ,gdyż wydał mu się zbędny w zaistniałej sytuacji. Wydał ostatnie dyspozycje Markowi i udał się w kierunku bramy.
Przy barmie stało dwóch wartowników .Mimo, iż deszcz skończył się koło godziny wcześniej żołnierze mieli na sobie parki przeciwdeszczowe, w dłoniach trzymali AG-17 „Panzerknackery” . Należeli do batalionu Książecej Milicji , który stacjonował tu od niedawna i nie należał do Rodu Stahlerów . Przez parki Land Oberst nie mógł rozpoznać jednostki z jakiej pochodzili.
- Czy to ważne ?- pomyślał . Dostali rozkaz to pilnują , taka rola żołnierza, słuchać rozkazów.
Strażnicy sprawdzili dokumenty Stahlera , oddali honory po czym w milczeniu przepuścili go przez bramę.
Helitek „Ważka” wersja K stał przyszykowany do lotu. Właśnie odchodził od niego szef tutejszych mechaników sierżant Balonova, którą Peter znał osobiście. Porządna babka , wspaniały mechanik , choć brzydka jak sam diabeł.
Gdy zauważyła Petera głosem, który nie jednemu a chyba wszystkim ludziom w układzie słonecznym wydałby się jako mało kobiecy wykrzyknęła kilka życzeń miłego lotu , które to też skwitowała siarczystym przekleństwem.
Stahler uśmiechnął się, podziękował i wsiadł do żyrokoptera. Kiedy mijał drugiego pilota, sprawdzanie dokumentów powtórzyło się.
- Dziękuje, herr Land Oberst proszę zająć miejsce. Natychmiast startujemy- drugi pilot oddał honory, na które Stahler machnął ręką jakby odpędzał się od natrętnej muchy. Pilot chciał powiedzieć coś jeszcze , ale zachowanie Petera skutecznie zniechęciło go do tego. Poszedł pospiesznie do kokpitu.
Peter wszedł do części pasażerskiej i z nie małym niepokojem zauważył ,że pomieszczenie zajmują już trzy osoby. Niepokój Land Obersta wywołał siedzący na tylnim siedzeniu mężczyzna. Widać było że był starszy od Stahlera , siwe włosy ,orli nos , zimne niebieskie oczy. Nie takie niebiańskie niebieskie jak jego Violetty, ale inne. Przerażające, oczy które widziały już wiele śmierci, tyle śmierci i nieszczęść, że Petera aż zemdliło od spojrzenia. W momencie kiedy Stahler wchodził do przedziału pasażerskiego człowiek ten czytał jakąś książkę, oderwał od niej na moment oczy i spojrzał (wtedy ich oczy się spotkały), kiwnął bezgłośnie głową na znak powitania. Siwy mężczyzna był Executorem , i ubrany był w galowy mundur tej formacji – czarny z czerwonymi dodatkami. Oprócz Zębatego Koła , które było złote na ciemno niebieskim okręgu. Kat musiał być pewny swoich umiejętności, gdyż wielu Executionerów występowało incognito, nie byli zbyt lubianą formacją.
Pozostała dwójka to byli jego ochroniarze. Nawet nie zwrócili na Stahlera zbytniej uwagi szeptali do siebie śmiejąc się, a raczej uśmiechając tylko. Blond włosa dziewczyna o oczach białych jak u wilka i czarnoskóry chłopak, oboje mieli koło dwudziestu kilku lat, choć mężczyzna wyglądał na starszego.
Czyżby Kat miał wykonać na nim wyrok.
Stahler nie bał się śmierci, ale śmierć wśród towarzyszy, w boju, z bronią w ręku była czymś innym, niż śmierć skrytobójcza, cicha i podła. Śmierć za ojczyznę tak, ale śmierć jako zdrajca nigdy, zwłaszcza ,że Stahler nie był zdrajcą , ale o tym tutaj przekonany był tylko on.

Stahler zajął miejsce na przedzie po lewej stronie przy oknie. Siedzenia w Helitekach wersji K były wygodne, nie to co wersje G i H przeznaczonych dla wojska, dodatkowo wersja K była szybsza, miała tylko jedną wadę była bardziej „żarłoczna”.
Po chwili wystartowali „Ważka” cicho wzniosła ich między chmury. Po chwili pojawił się steward, przyjął zamówienia, właściwie tylko od Petera, reszta pasażerów nie chciała nic do picia. Drink a właściwie szklaneczka dobrej Imperialnej whiski poprawiła nieco nastrój Lan Obersta Stahlera. Rozsiadł się wygodnie, ale zamiast myśleć o rodzinie zaczął sobie przypominać wszystkie wiadomości o Executionerach jakie posiadał.
Ich szkoła czy też klasztor, znajdował się w Górach Rozsądku, około 300 kilometrów od Heimburga . Tam trafiały dzieci , które później stawały się Katami. Byli fanatycznie oddani korporacji. Ich zdolności przywódcze były ogromne, choć byli tacy co dowodzili drużynami. Byli też tacy, którzy dowodzili całymi dywizjami. Wszystko zależało tylko od chęci Executionera. Odpowiadali tylko przed Ministerstwem Strachu i Elektorami. Mogli ściąć zarówno szeregowca jak i feldmarszałka. To nie sprawiało im różnicy. Ważne było tylko to ,że głowa ,która odpadła miała podnieść morale i zazwyczaj podnosiła.
Uczyli się więc strategii, lecz głównie szkolono ich w walce wręcz, i w posługiwaniu się toporem. „Topór Sądu” straszliwa broń, jedna z najlepszych białych broni w układzie. Dla nich najlepsza. Cięła wszystko z równą łatwością. Wściekły Kat mógł położyć prawie każdego wroga jednym cięciem. Czy to Okopowca, czy jakiegoś stwora przeklętego Legionu. Może poza największymi. Szkolenie trwało długo, ponad dziesięć lat. Ale produkt tej szkoły był najlepszy z możliwych, Stahler miał kiedyś kumpla parę lat wstecz, walczyli razem przeciwko Mishimie na Marsie. Był Executionerem Peter pamiętał, że wystarczyło aby się spojrzał i jak wtedy szybko rosło morale.
Ech, wtedy było miło, Peter był porucznikiem, dowodził kompanią w rodzinnej brygadzie. Stare dobre czasy. Miejmy nadzieje, że powrócą.
Michalski. Bartłomiej Michalski tak nazywał się jego koleś Executioner. Szkoda, że to nie on siedzi na tylnym siedzeniu.
Bartek opowiadał mu wszystko o ich szkoleniu. O klasztorze, w którego centralnym punkcie stał pomnik, dziesięciometrowy pomnik najznamienitszego Kata w historii. Jeana- Paula Belmondo. Człowieka, dzięki któremu Bauhaus ma jeszcze coś do powiedzenia na Marsie.
Belmondo ściął dwóch feldmarszałków , którzy chcieli poddać okopy pod naporem wojsk Capitolu. Przejął dowództwo i odepchnął Capitol. Teraz jest wzorem dla każdego Executionera. W czasie szkolenia co dzień ćwiczą w jego cieniu i to on co dzień patrzy na ich postępy. Po okresie szkolenia następuje egzamin. Właściwie jest to próba w labiryncie, który nazywa się „Labiryntem Prawdy”. Cały labirynt jest obstawiony kamerami, stworzony jest tak aby znalazły się tam wszystkie warunki klimatyczne z układu słonecznego. Swobodnym marszem można go przejść przez trzy dni, pod warunkiem że się idzie cały dzień. Siedzą tam wrogowie przyszłego Kata, od pospolitych przestępców, przez jeńców wojennych skazanych za zbrodnie wojenne, zdrajców na heretykach kończąc. Podobno trafiają się schwytane stwory Legionu Ciemności, ale są one trzymane dla wybitnych jednostek.
Executioner wchodzi przez bramę , a wyjść może tylko przy pomocy windy do której ma klucz. I tylko klucz. O resztę musi zatroszczyć się sam. Więźniowie, którym uda się pokonać Kata otrzymują wolność, może po za heretykami. Executioner , któremu się nie uda zostaje już w labiryncie na zawsze. Zapewne było wiele, ale do tej pory znany jest jeden głośny przypadek. Zdrajcy Arnolda Schwarzenberga, któremu udało się pokonać Executionera. Wyszedł na wolność i uciekł na Marsa, gdzie został gubernatorem jakiejś podrzędnej prowincji. Większość jednak przechodzi , a później wzbudzają strach nie tylko wśród wrogów , ale i wśród kompanów.
Tak rozmyślając Peter Stahler usnął. W czasie snu widział Erwina i dziwną zamgloną postać. Kim mogła ona być ? Być może Peter nigdy się o tym nie dowie.

Obudził go steward.
- Herr Land Oberst zbliżamy się do Petragradu.

II

Peter wyjrzał przez okno, żyrokopter dolatywał właśnie do miasta o nazwie Petragrad. Centrum miasta znajdowało się w dolinie. Pozostałe dzielnice rozpościerały się na okolicznych stokach niewysokich gór, które zwartym pierścieniem okalały miasto. Miasto rozpościerało się na dość znacznym terenie. Królowała niska zabudowa. Jedynie w centralnej części miasta znajdowały się wysokie na około 80 -100 metrów budynki. To tutaj kwitło życie gospodarcze i kulturalne miasta. Ponad wszystkie te wysokie budynki wystawała jednak Katedra Bractwa,. Katedra stała nieco na uboczu centrum, na terenie gęsto zalesionego parku, o dźwięcznym imieniu „Park Duranda”, jej ostra iglica odbijała ostatnie promienie zachodzącego słońca. Nadchodziła Wenusjańska Noc.
Zza wzgórza, które Peter widział w wizjerze unosiły się dymy i chmury pary, tam musiały znajdować się fabryki, w których pracowali miejscowi robotnicy. Helitek zakreślił łuk i w wizjerze pojawił się zamek. Rodowa posiadłość Richthausenów . Wielki i majestatyczny. Kilkakrotnie większy od Zamku Sneestockholm. Zamek Petragrad stał na najwyższym północnym wzgórzu. Wyglądał jak drapieżny ptak nad stadem gołębi. Wysokie i strzeliste wieże, zaopatrzone zapewne w systemy przeciwlotnicze, potężne mury i mrowie różnorakich budyneczków zapierało dech w piersiach. W ostatnich promieniach słońca zamek wyglądał demonicznie i przerażająco, jednocześnie podkreślał potęgę i wielkość rodu, który był właścicielem tego kompleksu.
- Ciekawe, czy to pokaz dla mojej skromnej osoby?- pomyślał Stahler.
Mógł się mylić, być może jednak Richthausen wybrał ten dzień celowo. Żyrokopter przeciął środek miasta tak, że Peter cały czas mógł cieszyć oczy widokiem zbliżającej się twierdzy.
Spojrzał na zegarek, podróż trwała około siedmiu godzin. Rozejrzał się po wnętrzu koptera, starszy siwy mężczyzna nadal zza ciekawieniem czytał swoją powieść. Jego ochroniarze spali, dziewczyna z głową na ramieniu chłopaka. Dodatkowo oboje trzymali się za ręce, było to dziwne, gdyż większość Katów nie tolerowała by ich ochroniarze byli kochankami. Ten starszy człowiek naprawdę znał swoją wartość, zapewne wiedział wszystko i nie bał się podjąć ryzyka trzymania ich razem.
- Nie moje zmartwienie, niech on się o to martwi.- pomyślał, spoglądając przez okno, zauważył, że „Ważka” zbliża się do lądowania. Lądownie odbyło się sprawnie. Piloci na pewno byli wysokiej klasy. Ponieważ Stahler nie miał żadnych bagaży wydostał się szybko z siedzenia. I postanowił opuścić żyrokopter jak najszybciej, zwłaszcza że natura dopominała się już o swoje prawa. Wysiadając spojrzał do kokpitu, pilot zapewne pierwszy, wypełniał jakieś papiery. Gdy opuścił „Ważkę” drugi pilot i steward oddali mu honory. Tym razem odsalutował zgodnie z regulaminem, co jak zauważył kątem oka wywołało zdziwienie na twarzy pilota. Niebo było bezchmurne ale panował już półmrok.
Podjechały dwa samochody Maybass 5600 RTDi i GT-off road. Z pierwszego wysiadła młoda kobieta, blondynka, włosy miała spięte w kucyk, ubrana była w mundur huzarów. Przy boku kabura z pistoletem. Podeszła do Petera, zasalutowała.
- Land Oberst Peter Stahler.- nie było to pytanie, tylko stwierdzenie- Mam pana zawieść na spotkanie z Jego Ekscelencją, Księciem Elektorem Richthausenem.
Jej głos był czysty i donośny, ale nie za bardzo pasował do jej osoby. Była zbyt delikatna do niego.
- Oczywiście po to tutaj jestem.- odparł, salutując.- Prosił bym o pośpiech bo muszę się odświeżyć
Podeszła.
- Porucznik Karla Dorthmund.- powiedziała wyciągając rękę.- Naturalnie zaraz będziemy w zamku, tam się pan odświeży.
Z trudem ukrywała uśmiech.
- Odświeży , ale palnąłem. – pomyślał, złoszcząc się na siebie.- Ale co miałem, powiedzieć „ proszę szybko, bo się zleje”. Cholerna whisky.
Przechodząc koło GT- off road, Stahler zauważył, że samochód przerobiony jest na wersję pasażerską, popularnie zwaną „Volkswagenem”.
Wsiadając do Maybassa, Peter usłyszał urywek rozmowy między Executionerem a jego ochroniarką.
- Kamilo, czy wzięłaś wszystko z „Ważki”, czy znowu myślisz tylko o naszym szanownym Vincencie?- głos Kata był jakby nie z tego świata.
- Tym razem wzięłam wszystko, panie.- kolejny nie pasujący głos. Zbyt słodki, może pasowałby do Kamili gdyby nie była ochroniarzem,

Podróż trwała zaledwie kilka minut. Kierowca, jak zauważył, również kobieta prowadziła samochód z pewnością i wprawą. Musiała pokonywać tą trasę już nie pierwszy raz. Minęli wysoką bramę przy której stało w budkach dwóch żołnierzy. Uzbrojeni w AG-17, ale bez pancerzy, za to w galowych białych uniformach. Do hełmów mieli doczepione pawie pióra. Mundury były w kroju jaki nosili Jaegrzy.
Dojechali do małych drzwi. Samochód zatrzymał się nagle. Karla odwróciła głowę i z uśmiechem powiedziała do Stahlera.
- Herr Land Oberst, może się pan odświeżyć. Uśmiechnął się do niej również, w taki sposób, że porucznik Karla Dortmund przestała się uśmiechać.
Po jakimś czasie Maybass kluczył uliczkami między budynkami zamku. Ta podróż zajęła im prawie godzinę. Po uśmiechu, Karla nie próbowała już nawiązać rozmowy z Peterem. Miał przynajmniej czas, żeby pomyśleć o rodzinie. Samochód zatrzymał się przed wielkim budynkiem wkomponowanym między cztery wysokie wieże. Szerokie i długie schody prowadziły do wysokich wrót. Stahler wysiadł i ruszył schodami w górę. Na początku szedł po dwa schodki , ale później stwierdził, że w sumie nigdzie mu się nie śpieszy i zwolnił nieco tempa. Wrota miały około czterech metrów wysokości. Były szerokie i składały się z ośmiu skrzydeł. Sathler podszedł do pierwszych lepszych, nacisnął klamkę, olbrzymie drzwi otworzyły się leciutko. Na dworze panował półmrok a ogromny hal rozświetlony był tysiącem świateł. Jasność aż ukuła Stahlera w oczy. Musiał je przymrużyć.
Wysoki, szeroki i długi hal był obwieszony setkami, jeśli nie tysiącami sztandarów, w różnych kolorach. Mienił się jak tęcza. Posadzka błyszcząca, wyfroterowana do przesady, przedstawiała Tytanów walczących ze stworami. Tytani nadzy, toczyli śmiertelny bój ze smokami i innymi ohydnymi potworami, przedstawiało to zapewne wkład Bauhausu w walce z Legionem. Naprzeciwko drzwi znajdowały się kolejne schody, u stóp których stało znowu dwóch Jaegrów, tak samo ubranych jak ci przy bramie. Po obu stronach stały dwa duże biurka z ciemnego drzewa. Przy każdym siedział oficer.
Peter znowu na chybił trafił wybrał tego, który siedział po jego prawej stronie. Podszedł. Oficer w stopniu podporucznika poderwał się z miejsca.
- Herr Land Oberst Stahler, Jego Ekscelencja, Książe Elektor Richthausen oczekuje pana . Proszę za mną.
Stahler ruszył za oficerem. Stojący przy schodach Jaegrzy, zaprezentowali broń. Znowu kluczenie po schodach, jeżdżenie windami. Richthausen był bardzo ostrożny. Peter choć dobrze orientował się w terenie był zagubiony jak dziecko, nie był pewny czy trafił by tu sam. Chyba, że była prostsza droga a to kluczenie było celowym dezorientowaniem odwiedzających. Kilkakrotnie miał wrażenie, że już był w danym miejscu. Po około dwudziestu pięciu minutach oficer doprowadził go do kolejnego dużego biurka. Przy biurku siedziała kobieta, oficer Jaegrów w stopniu kapitana. Miała krótkie, ciemne włosy, śniadą cerę, ładną twarz i biust, który bardzo pasował do jej atletycznej figury.
- Zostawię tu pana Land Oberst.- Podporucznik wyprężył się jak struna, Stahler odsalutował . Porucznik znikł nie wiadomo kiedy.
- Witam. Kapitan Monica Belluci 98 batalion Jeagrów. Miło mi pana powitać.-kapitan wyciągnęła rękę. Stahler uścisnął podaną rękę. Jej uścisk był mocny.
- Witam. Mam wrażenie że nie muszę się przedstawiać.- Stahler spróbował się uśmiechnąć, tym razem szczerze.
- Oczywiście. Niestety musi pan chwilę zaczekać. Mistrz Richthausen ma dziś wiele zajęć.
- Oczywiście. – małpował Stahler. Złapał się na tym, że za często spogląda na biust pani kapitan. Na Monice nie robiło to żadnego wrażenia. Przywykła. - Dotrzyma mi pani towarzystwa ?
- Z chęcią, ale niestety nie mogę. Mistrz ma dużo zajęć i wtedy my mamy dużo zajęć.- odparła, a na jej twarzy pojawił się uśmiech.- Zaczeka pan w sali obok. Dobrze ?
- Czy mam wyjście ? Chyba nie. Oczywiście zaczekam.
- Życzy pan sobie coś do picia ?
- Nie dziękuje.- Stahler ruszył w kierunku drzwi wskazanych przez panią kapitan.
Dwóch kolejnych Jaegrów, kolejna prezentacja broni.

Drzwi lekko uchylają się same, Peter minął je. Pierwsze co go uderzyło to surowy wystrój niewielkiego w porównaniu do poprzednich, pomieszczenia i miły półmrok. Typowa poczekalnia. Na ścianie jeden sztandar- 98 Batalion Jaegrów „ Władców Gór”, no tak Richthausen zaczynał w nim służbę jeszcze jako dziedzic rodu i korony, ale nie było pewne czy następca.. Miał trzech braci i do śmierci ojca Maxymilliana III Richthausena nie wiadomo, kto zostanie następcą. Został on, wybór chyba dobry, ale nie dla rodu Stahlerów.
Obok sztandaru , wisi broń AG-17 „ Panzerknacker”, przytwierdzona do drewnianej płyty. Tabliczka ze szczerego złota. Czerniony napis gotykiem.
Stahler chciał go przeczytać, jego uwagę odwrócił jednak snop światła i dziwny szum. Spojrzał w lewo drzwi do pomieszczenia otwarły się, z komnaty dobiegł głos. Głos, który mógł być głosem ojca lub przyjaciela.
- Zapraszam cię Peter.
Stahler nie czekał, ruszył w kierunku światła. Światło choć jaśniejsze niż w poczekalni nie raziło jak te w hollu na dole. Komnata była ogromna, wysoka na około pięć metrów, zbudowana na podstawie kwadratu o bokach dwudziestu pięciu metrów. Na ścianach przymocowane były tabliczki z tarczami, każda tarcza reprezentowała batalion lub brygadę na służbie Elektora. Tarczy były tysiące, na pewno gdzieś była i tarcza z jego 238 brygadą, z jego Czarnymi Orłami. Nie wypadało mu się rozglądać, więc się nie rozglądał. Wisiało kilka sztandarów. I kilka innych pamiątek, wojennych, ale nie tylko. Na podłodze leżał ogromny dywan w kolorze zielonym. Naprzeciwko drzwi było olbrzymie okno zajmujące niemal całą ścianę, gładkie firany, i złote zasłony. Zasłony udrapowane były w sposób, że wyglądały jak by to były skrzydła wielkiego smoka. Przy oknie stało wielkie hebanowe biurko, lampa słusznych rozmiarów na biurku wydawała się jakby była z domku dla lalek . różne przybory kancelaryjne nikły zupełnie na ogromnym blacie.
Za biurkiem siedział Książe Elektor Stanislau Richtchausen. Mężczyzna około 50-letni , włosy miał siwe zaczesane do góry, wąski nos, bródka w kolorze włosów, była starannie przycięta. Mundur był w kolorze bieli, ustrojony dodatkowo szarfą w kolorze krwawej czerwieni. Pierś Zdobiło kilka najważniejszych orderów i krzyży Bauhausu. Peter założył by się o swoje życie , że spodnie ma granatowe, ze złotym lampasem. Jak wszyscy jeagrzy w tym zamku. W momencie kiedy Stahler podchodził, Książe wstał. Peter wyprężył się, zasalutował, trzasnął obcasami, spojrzał na Elektora, zakład wygrany.
- Land Obers…- zamilkł, nagle. Powodem była podniesiona ręka Richthausena.
- Wiem kim jesteś. Peter Stahler dziedzic znamiennego rodu. Niestety ród ten ostatnio nie przynosi chwały Smokowi.- głos księcia wibrował, a w jego oczach pojawiły się jakieś dziwne ogniki.
- Chciałbym zaręczyć, że zarówno ja jak i moja rodzina, jesteśmy wiernymi sługami Jego Ekscelencji. Mogę to udowodnić- Stahler zamilkł, bał się o Johana o Violette, ale bał się, że zaraz zacznie błagać, a nie chciał tego. Duma nie mogła mu na to pozwolić .Był Stahlerem. Richthausen uśmiechnął się.
- Nie wątpię - głos Elektora wydawał się inny. Bardziej łagodny niż jeszcze przed momentem. Oczy też nie wysyłały żadnych wrogich sygnałów.- Ja wiele rozumiem, miłość braterską, też mam braci drogi Peterze. Nawet podziwiam twojego ojca, za to co zrobił. Wiara jest ważna czy to w Światło czy też w człowieka. Twój ojciec udowodnił, że jest człowiekiem dobrodusznym, choć no cóż, łatwowiernym. Ale ciemność nie takie umysły już pętała w swoje sidła. Nie on pierwszy, nie ostatni. A posiedzi wśród sług Kardynała , krzywdy mieć nie będzie. Tu Richthausen urwał , zamyślił się na chwile, zaczął chodzić w około Petera. Land Oberst stał wyprostowany tylko oczami wodził za Elektorem.
- Wyrządziłem wam krzywdę, przyznaję.- Wielki Mistrz Zakonu Smoka wzniósł głowę do góry jakby tam mógł znaleźć odpowiednie słowa.- Ale choćby najlepiej pojętego uczynku, który jednak złym się okazał puścić płazem nie mogłem. Musiałem. Raz jest to przestroga dla innych, dwa musze wykorzystać moment i nadarzającą się okazje. Nie żeby przejąć wasze ziemie, które i tak są moje. Tylko po to żeby dać ci specjalne zadnie.
- Tak. Mistrzu- Stahler zdziwił się, swoją odpowiedzią . Tak nagła , ale jego głos był tak szczery jak głos dziecka, który ojcu obiecuję poprawę.- Czekam na twoje rozkazy Książę. Jest tylko jeden problem, moja brygada straciła 60 % stanu osobowego w walce z Imperialem. Za rok będzie w stanie podjąć działania wojenne, ale nie wcześniej.
- Chłopcze – tu Richthausen uśmiechnął się. – Czemu kazałem ci przyjechać jak stoisz ? Stahler spojrzał ze zdziwieniem na Księcia.
- Nie po to by cię karać, za nie twoje winy. U mnie masz wszystko ,broń, pancerze do wyboru i koloru.- Richthausen wyglądał na rozbawionego.- A chciałem żeby nikt się nie domyślił po co cię wezwałem. Wszyscy wiedzą, że twoja rodzina jest w niełasce. Teraz twoi sąsiedzi są o tym przekonani. Każdy co najwyżej pomyśli, że znowu dostaniesz misję samobójczą. A mnie zależy żebyś wrócił zdrowy i cały, najlepiej nie draśnięty
- Czyli moja misja przeciwko Imperialowi była …- znowu podniesiona ręka.
- Nie, to tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Wywiad zawiódł. Miały być jednostki regularne niepełne dwa bataliony, okazało się później że była Horda McMahana , całym szczęściem byłeś ty i twój zakon .- tu Elektor opuścił głowę.- Cóż nawet w najlepszej maszynie czasami wysiadają trybiki.
Zapanował chwila milczenia.
- Cóż przyjmujesz na siebie ciężar misji.?- Elektor patrzył prosto w oczy Petera.
- Tak Mistrzu, choćbym miał zginąć.
- Dobrze opowiem ci teraz co będziesz musiał zrobić i napijemy się koniaku.

Godzinę później Stahler opuszczał zamek Richthausena był szczęśliwy miał misje do wykonania. Zaraz zadzwoni do Violetty uspokoi. Za dwa tygodnie wróci i zmaże hańbę z rodziny.

W tym samym czasie drzwi do komnaty Wielkiego Mistrza Zakonu Smoka otworzyły się i wszedł wysoki blondyn. W jego twarzy była jakaś pierwotna dzikość. Oczy błyszczały jak lwu.
- Bardzo się cieszę Max, że zgodziłeś się ze mną spotkać- Richthausen wyglądał na naprawdę zadowolonego.

III

Podróż do hotelu minęła Peterowi błyskawicznie, był szczęśliwy i spokojny. Dał to odczuć nawet pani porucznik huzarów Karli Dortmund, która go odwoziła. Rozmawiali o tutejszej faunie i florze, o wspaniałych restauracjach Petragradu, o służbie pani porucznik. O dotychczasowej służbie mówiła niechętnie powodem była ostatnia klęska jej oddziału ze sługami ciemności, na domiar złego wycofujące się wojska zostały jeszcze zmasakrowane przez Imperial..
W hotelu, po zajęciu przydzielonego pokoju, a raczej pięknego apartamentu, wykonał telefon do Violetty. Rozmawiali długo, ponad dwie godziny. Nie krył się z niczym poza zadaniem, które miał do wykonania. Później kąpiel, chciał spać, ale nie mógł. Za dużo wrażeń jak na jeden dzień. Postanowił się napić, zszedł do hotelowego baru. Bar miał bardzo gustowny wystrój, ściany w ciemnym drzewie i luksusowych bajecznie mieniących się tapetach z materiału, był to chyba jedwab z Mishimy.
- Coś mocniejszego.- poprosił barmana.
- Na sen, czy zaszalejemy ? – spytał się wyglądający na dziwaka barman. Włosy miał czyste, ale w strasznym nieładzie, każdy biegł w inną stronę i te kolczyki, całe uszy. Cholerni cywile niechby trafił do Zakonu Czarnego Orła, zapoznał by się z grzebieniem a jedynym metalem jaki by tachał byłby MG-80 z dodatkową amunicją.
- Na sen, podwójna porcja, żeby się dobrze spało.- starał się być miły.
Ale pomyślał -lepsze było by ARG- 17 z podwójną ilością amunicji.
- Proszę, specjalność zakładu. „Różowa Laguna”. Będzie pan spał, jak dziecko. – Stahler sięgnął do kieszeni po portfel.
- Nie dziękuje – barman pokiwał przecząco głową. – Goście z tego apartamentu , nie płacą.
- Mimo wszystko, za to, żeby lekarstwo podziałało. – Położył na blacie pięć guldenów Bauhausu, wypił drinka jednym haustem i wyszedł. „Laguna” miała czerwonawy kolor i przyjemnie paliła w żołądku.
Doszedł do pokoju i usnął. Momentalnie .Warto było wydać 5 guldenów.

Obudził go telefon. Spojrzał na zegarek, spał 12 godzin. Podniósł słuchawkę i usłyszał znajomy głos.
- Dzień dobry Land Oberst, a raczej dobry pólmrok. – był to głos kapitan Monici Belluci.- Mam pana zabrać do bazy Adlerhohle.
- Już idę, odświeżę się tylko.- odpowiedział.
- Oczywiście, zaczekam w barze. Dla pana też zamówić kawę ?- jej głos był czarujący.
- Naturalnie. Będę za kilka minut. – odłożył słuchawkę. Teraz szybko prysznic, golenie. Mundur i na dół. W drzwiach minął pokojówkę, która już szła sprzątać jego pokój.
- O kuchnia , ale organizacja.- pomyślał i pomknął w kierunku windy.
W barze już czekała kawa. A najważniejsze, że była również pani kapitan. Urocza i dobrze zbudowana, krągła, a te piersi – poezja. Powinna grać w filmach a nie walczyć .Urodą zakasowała by Eve Valmonte. Może się mylił.
Rozmawiali dość długo, koło godziny. Peter dowiedział się wiele z życia Monici, miała męża. Uciekł do Cybertronicu, kiedy narobił długów. Ogólnie rzecz ujmując pijak i szuler. Widziała go później raz. Został majorem Szaserów, Cybertronic wszczepił mu coś do mózgu, tak że przestał interesować się alkoholem i kartami. Oddał jej pieniądze i poszedł w swoją drogę.
Był na siebie zły, że ciągnął ją za język, widać rana w sercu jeszcze się nie zagoiła. Musiała go mocno kochać.
Opuścili hotel w milczeniu. Wsiedli do Maybassa 5600 RTDi i ruszyli. Stahler myślał, że będą jechać, ale nie, samochód minął parę przecznic i wjechał do parku. Tam wysiedli i poszli pieszo. Całą drogę szli w milczeniu. Doszli do centrum parku. Stał tam olbrzymi pomnik mechanika, który próbował naprawić wielkie koło zębate. Kolo pomnika stał helitek. Wsiedli i odlecieli.
Lot trwał dobre trzy kwadransy. W powietrzu, Monica się ożywiła i zaczęła szczebiotać, chciała chyba odrobić stracony na milczeniu czas. Baza Adlerhohle, wielka i wbita w zbocze góry pełna przeróżnych budynków, bunkrów, wież strażniczych i otoczona kilometrami drutu kolczastego. Helitek wylądował. Nie była to wersja K. Surowy i nie wygodny, żeby nie towarzystwo Monici, strach pomyśleć co to by była za podróż.
Zaraz podjechał też samochód, jakaś mała wersja osobowego GT-Offroad. „Kleine Volkswagen” zapewne. Później podróż w kierunku trzeciej od brzegu bazy bramy w górze. - Każda brama jest od innych operacji. Te środkowe są od operacji specjalnych. Takich baz jest wiele, i to wcale nie jest największa, jaką dysponuje Richthausen. – wyjaśniła kapitan Belluci. Stahler pokiwał głową na znak, że rozumie.
- Właściwie to tutaj nie przeprowadza się wielkich operacji strategicznych, raczej takie o znaczeniu taktycznym.- tłumaczyła Monica. – Jednak środkowe mają największy priorytet. Większość żołnierzy to byli jeagrzy, ale było też dużo blitzerów. Widział kilkanaście ciężarówek zapełnionych blitzerami, wjeżdżających do sąsiedniej bramy. Zapewne jakaś operacja desantowa szykuje się w najbliższych dniach. Nad nimi przeleciała para „Ravenów”, za nim dojechali do bramy przeleciała jeszcze jedna.
Brama numer 3 była dużo mniejsza niż bramy 1 i 2 , ale większa niż brama 4 i 5. Reszcie bram się nie przyglądał. Po dojechaniu do bramy drzwi automatycznie się otworzyły. Ale kierowca nie wjechał, musieli wysiąść. Dalej poszli pieszo, Monica podpisała tylko kierowcy jakąś kartkę. Przy bramie stało trzech żołnierzy. Sierżant i dwóch szeregowych w pancerzach huzarów. Sierżant zasalutował, grzecznie ale stanowczo poprosił o dokumenty. Huzarzy trzymali MP-105 gotowe do strzału. Sierżant odszedł do jakiegoś pomieszczenia, natomiast huzarzy zostali z wycelowanymi pistoletami.
- Standardowe sprawdzenie. Ostatnio były kłopoty z heretykami.- od nie chcenia rzuciła Belluci.
- Czy ja coś mówię, strzeżonego Kardynał strzeże, czy jakoś tak- odparł.
- Wszystko w porządku, przepraszam za kłopot Land Oberst. Taka służba, osobiście wolałbym tłuc Imperial.- sierżant oddał ich dokumenty i zasalutował.
- Dobrze to rozumiem – Odsalutował, jednocześnie zauważył, że huzarzy byli z jednostki porucznik Dortmund.
Udali się w kierunku ciemniejszej części tunelu, który oświetlony był słabym prawie awaryjnym oświetleniem. Szedł obok Monici, w czasie podróży przeszli na „ty”.
Było ciemno jak diabli, jego oczy nie przywykły do ciemności. Korytarz był bardzo ciemny. Parę kroków dalej wpadł na coś stalowego i wielkiego. Soczyście zabluźnił, masując zbite kolano. Wpadł na stojący GBT-49 Grizzly.
- Myślałam, że go widzisz. W innym przypadku bym cię ostrzegła.- Monica nie kryła rozbawienia.
- Niestety nie widziałem, męskie oko lepiej widzi poruszające się obiekty. To pozostałość po jakiś zamierzchłych czasach, kurtka na wacie. - masował dalej. Kulejąc, przechodził koło czołgu i wydawało mu się, że słyszy jakiś chichot z wnętrza czołgu, ale postanowił go zignorować.
Za czołgiem jakieś sto metrów było zwężenie. Tunel mniejszy, ale lepiej oświetlony. Przeszli go śmiejąc się z nieuwagi Stahlera, Monica opowiadała też swoje wpadki. co chwila wybuchali gromkim śmiechem. Kolano przestało boleć.
Doszli do stalowych drzwi. Obok drzwi znajdował się intercom. Monica nacisnęła czerwony guzik.
- Land Oberst Stahler i Kapitan Belluci, operacja „ Seben Sohn”.- odwróciła się do Petera, patrząc mu prosto w oczy.
- Tożsamość potwierdzona, proszę wejść.- odezwał się metaliczny głos – Sala 123 przygotowana. To co państwo zobaczą, proszę zachować dla siebie. Ścisły priorytet tajności.
- Dobrze, jesteśmy oficerami i szlachcicami Bauhausu, znamy swoje obowiązki.- w odpowiedzi intercom tylko zatrzeszczał.

Weszli do jasno oświetlonego korytarza. Pomalowany był cały na biało. Monica podeszła do drzwi windy i nacisnęła oświetlony przycisk ze strzałką w dół. Kolorystyki dodawały mu tylko plakaty rekrutacyjne i ostrzegawcze. Typu – „ PST !!! Wróg nie śpi”, i jakiś mężczyzna zakrywający palcem usta.. Albo rekrutacyjny Matochka, „ Zakon Żubra czeka ! Piwo, Kobiety i Krew. Pierwsze i drugie litrami ! ”, na plakacie był żubr szarżujący na połączone siły innych korporacji i legionu.
Stahler przyjrzał się, koło jednego z plakatów ktoś wydrapał, zapewne bagnetem : „ŻYWCEM SIĘ OKOCIM”, ale nie zrozumiał o co chodziło pomysłodawcy. Winda podjechała, wsiedli.
Belluci nacisnęła jakiś przycisk winda z szumem ruszyła.
- Co tu właściwie jest ? – spytał.
- Wszystko. Planowanie i przygotowanie małych i średnich operacji, a także badania nad nowymi typami broni, więzienie dla szczególnie niebezpiecznych szpiegów i heretyków. Jest też podobnież kino. – spojrzała się na niego podejrzliwie.
- No nie patrz tak na mnie. Jestem po prostu ciekawy. – poczuł się nieswojo.
- Ciekawość zabija koty. – i nacisnęła inny przycisk – Chodź pokaże ci.
- A zdążymy, tam gdzie mamy trafić ? – spytał znowu.
- Zawsze zdążysz umrzeć.- jej oczy były chłodne.

Wysiedli z windy. Pomieszczenie tonęło w półmroku. Kapitan Belluci zablokowała windę. Podeszli do wielkiej panoramicznej szyby. Pomieszczenie w dole było duże wielkości boiska do piłki nożnej, miało z dziesięć metrów wysokości, pod sufitem wisiały setki lamp, okno było na wysokości około siedmiu,. Na dole podłoga posypana była żwirem i piaskiem, pod ścianą stały Vulkany.
Podstawowy z HMG-80 i pneumatyczną pięścią, wsparcia z HMG- 90 i pięścią, z wyrzutniami rakiet zamiast karabinów i pięści , z ogniomiotaczem, z jakimś działkiem.
W centralnej części pomieszczenia stały dwa posągi kamienne Razyd. Stała tam też grupka operatorów, mechaników i oficerów. Między nim stał Vulkan, w środku siedział jakiś człowieczek. Vulkan był uzbrojony w dwie pneumatyczne pięści. Trafili akurat na początek pokazu. Maszyna plując dymem z rur wydechowych uniosła się . Była prawie dwa razy większa od człowieka. Tłumek obserwatorów odszedł kilka metrów w bok. Vulkan zaczął swój taniec. Operator musiał być asem. Najpierw tańczył jakby był na weselu. Później zaczął robić jakieś uniki, skakać, by w końcu stanąć na rękach. To szczególnie wywołało aplauz i okrzyki radości zgromadzonych na dole. W końcu operator zmusił maszynę by zachowywała się jak bokser. Zaczęła krążyć wokół pomników Razyd, przychylając się, zasłaniając jakby robiła gardę. Ogromny przypływ mocy, silniki Vulkana zawyły i ruszył, Peter nie spodziewał się, że ta maszyna może mieć takie przyspieszenie. Vulkan doskoczył do pomnika uderzył, głowa odleciała dobre dziesięć metrów. Pięści wściekle waliły pozostałość posągu, aż zniwelowały go do połowy. Jeden z oficerów coś krzyknął, operator zaczął manipulować coś w środku maszyny. Obserwatorzy odeszli jeszcze parę metrów.
Huk jaki wydobył się z maszyny był okropny, z rur buchnął żywy ogień. Vulkan ruszył na drugi posąg doskoczył i uderzył, posąg dosłownie rozleciał się na kawałki.
Oficer i pozostali zaczęli głośno wiwatować. Vulkan podbiegł do obserwatorów, wyciągnął pięści, które zaczęli wszyscy oglądać. Mały człowieczek siwy i łysawy z zadowoleniem oglądał pięści stalowego potwora.
- Takie i podobne rzeczy dzieją się w bazie . Zaspokoiłeś swoją ciekawość Peter.- usłyszał głos Monici – Na nas już czas, my mamy swój taniec ze śmiercią.
- Oczywiście, zatańczmy.- odparł i ruszył za nią. Zdążył jeszcze przeczytać. Na ścianie hali na długiej niebieskiej tablicy, złotymi literami było napisane:
„JEŚLI COŚ MA BYĆ NAJLEPSZE, MUSI BYĆ Z BAUHAUSU”
Po dzisiejszym widowisku, nie mógł się z tym nie zgodzić.
Winda ruszyła z powrotem na dwunaste piętro w dół.
Wysiadając ujrzeli napis „Zbrojownia” i udali się w kierunku drzwi. Gdy podchodzili wrota uchyliły się i ich oczom ukazało się przestronne pomieszczenie. Nie byli w nim sami, oprócz kilku pracowników zbrojowni ubranych w granatowe dolegające kombinezony, była duża grupa ludzi. Monica podeszła do jednego oficera, ten wyprężył się i prawie krzyknął
- Kampfgruppe gotowa madam !
- Dziękuje, oto dowódca. Land Oberst Peter Stahler. – tu wskazała ręką na Petera.
- Witam wszystkich.- Peter był lekko skonsternowany. - Mam nadzieje, że wykonamy szybko zadanie i wrócimy do domu, cali i zdrowi. Panie i panowie, przystąpić do zaplanowanych zajęć. Spocznij.
Nagle sala ożyła zaczął się ruch, jeagrzy ruszyli do pobierania ekwipunku.
- Monico – Stahler cicho zawołał Belluci – Co to za kampfgruppe ?
- Twoja drogi Peterze, dwa wzmocnione plutony 98 Batalionu Jeagrów „Władców Gór”. Mają ci pomóc wykonać zadanie.- jej twarz była bez wyrazu. - Nie sądziłeś chyba, że uda ci się je wykonać samemu ?
- Nie kpij sobie ze mnie, Richthausen mówił ,że pomoc dostanę na miejscu.
- Na miejscu też, lecę z tobą drogi Peterze – twarz nadal była kamienna. - Będziesz nadal mógł obserwować moje piersi.
Stahler zaczerwienił się .
- Jestem twoim zastępcą. – kontynuowała – To warunek Jego Ekscelencji Księcia Elektora. A to, że się patrzysz wcale mi nie przeszkadza. Być może mam zacząć cię tytułować Land Oberst ?- uśmiechnęła się
- Nie. Jest dobrze, jak jest. – Peter zrobił głupią minę. – Nie chciałbym tylko głupich docinek przy podwładnych.
- To mogę ci obiecać. Pamiętaj nie raz, im bardziej się staramy, tym gorzej nam wychodzi. A mi zależy żeby jak najwięcej tych ludzi wróciło do domu. Ty musisz coś udowodnić, oni już udowodnili - są elitą. Ciebie znam parę godzin ich od roku lub dłużej.- Głos Monici był nieprzyjemny. - Jeżeli zaczniesz narażać ich niepotrzebnie?
- Dość – tym razem Peter zrobił, nieprzyjemną minę.- Fakt, zależy mi na zmyciu hańby z nazwiska, ale jestem człowiekiem. Tyle mogę ci obiecać.
-Czyli ustaliliśmy warunki współpracy. Jeśli trzeba ja i cała reszta oddamy życie, ale niech nie będzie to głupia śmierć
-Żadna śmierć na wojnie nie jest mądra. Ale w takich czasach żyjemy. Ruszajmy po oporządzenie.- Peter dotknął ręki Monici, uśmiechnął się i dodał - A piersi masz bardzo ładne i żadna siła, no może poza moją żoną, nie zabroni mi się na nie patrzeć.
Oboje zaczęli się śmiać.

Peter dostał kombinezon przeciwko wpływom środowiska. Bardzo dobrze dolegający, dodatkowo pancerz jaki przysługuję Kommendatom. Pancerze były szare z ciemnozielonymi łatami, gdzie niegdzie były też białe i czarne łaty. Maski i środki opatrunkowe, oraz kilka medykamentów. Dodatkowo wszyscy dostali zestaw szczepionek. Monica oraz dwóch oficerów, dostali ten sam zestaw. Pozostali jeagrzy dostali, oprócz tych samych kombinezonów, trochę lżejsze pancerze. Broń dla oficerów była indywidualnie dobierana.
Jeagrzy dostali standard AG-17 i HG-12. kilku wymieniło AG-17 na HMG-80 i ARG- 17. Kilku dostało „Pukery”. Medycy dostali „Hagelsturmy”. Sierżanci dobrali granatniki.
Monica wzięła najnowszą wersje AG-17 z granatnikiem i lunetą optyczną, dodatkowo HG-25. Tak samo jeden z oficerów, ten który pierwszy zareagował na ich wejście. Drugi wziął PSG-99, i HG-12.
Peter wybrał LMG Bregdahl Stonecleaver wersji 3 , taki sam jakiego używa Hauptkapitan Konrad von Juntz. Wybrał też MP-103 i miecz „ Punisher”.
Wszystko już było ustalone, dopiero teraz Peter zauważył trzy osoby , które były nie widoczne wcześniej.

Executionera i jego dwoje ochroniarzy Kamilę i Vincenta.
Kat ubrany w jakiś wymyślny pancerz, ale całkiem podobny do tego jaki miał Peter. Podchodził właśnie do Stahlera, jego ochroniarze ubrani w długie, ale lekko wyglądające czarne płaszcze, kroczyli za nim jak dwa cienie.
Jaegrzy ustępowali miejsca Executionerowi jakby był zarażony błogosławieństwem Demnogonisa. Co wywoływało uśmiech na twarzy jego cieni.
Lęk, to wywołuje Executioner i tak ma być.

- Jean- Paul Belmondo – Executioner był wyjątkowo z siebie zadowolony.
- Przepraszam jak ?- Peter miał chyba głupią minę. – Mógłby pan powtórzyć nazwisko.
- Jean- Paul Belmondo, syn – Kat miał nie raz chyba ubaw ze swoim nazwiskiem. – Ale lubię jak mówi się do mnie Jean- Paul II. To tak godnie brzmi. Land Oberst Peter Stahler jak mniemam.
- Tak, oczywiście, pan Kacie również wybiera się z nami.
- A i owszem, kiedyś już tam byłem lubię odwiedzać stare śmieci. – Belmondo dalej się uśmiechał. – Dodatkowo mam dopilnować, żeby morale oddziału czy też jak kto woli kampfgruppe było wysokie.
- Sądzę, że i tak by było. Witam na pokładzie.- Stahler wyciągnął rękę. Kat przyjął przywitanie uścisnął mocno.
- Skoro wszyscy już mają co mieć powinni. Idziemy na górę, żeby nasz Elektor również to dostał !- krzyknął Peter
Jeagrzy na .rozkaz sierżantów uformowali czwórkową kolumnę i ruszyli w kierunku wind.
Executioner ukłonił się, i poszedł za kolumną. Za nim podążyły dwa cienie.
- Robi się coraz ciekawiej. – Peter patrzył się w oczy Belluci.
- Nikt nie mówił, że będzie łatwo. – odpowiedziała.
Oboje poszli w kierunku windy.

Zaabsorbowany zadaniem Peter nie zauważył, że w zbrojowni zostały jeszcze podobne pancerze, jak dostały jego oddziały. Utrzymane tylko w nieco mroczniejszej tonacji.
Na pancerzach widniała czarna trupia główka, a pod nią napis „Dunkel Jegr”.

Podróż na kosmodrom odbyła się bardzo szybko. Peter sam był zdziwiony. Gdy opuścili górę z zupełnie innej strony, czekał na nich ciężki transportowiec. Udali się nim na Baśniową Górę jak nazywał się najbliższy z kosmodromów. Tam czekały na nich już wahadłowce, które dostarczyły ich na Lekki Krążownik BKF „Tiger”. Krążownik ruszył z orbity, od razu po zaokrętowaniu. żołnierzy. Godzinę później Peter i reszta jego Kampfgruppe usłyszała jak „Tiger” włącza napęd Harrisona. Podróż do celu została rozpoczęta.

Około godziny później w tym samym miejscu pojawiła się bliźniacza jednostka „Tigera”, „Panther”. On również otworzył sobie wir i majestatycznie wskoczył w wir. Wyglądało to tak jakby zanurzył się w tafli wody.

Po „ Pantherze” pojawiła się mała jednostka Capitolu znana jako „ Morning Star”. Cała ceremonia powtórzyła się od początku.

IV

Lecieli ponad standardową dobę. Był czas, żeby organizmy żołnierzy odchorowały podane w bazie szczepionki.
Na około godzinę przed wyjściem z wiru, do Stahlera podszedł dowódca okrętu, captaine Manfred von Mann. Mężczyzna już starszawy, dość wysoki i tęgawy. Nosił brodę, która sprawiała że wyglądał nie z tej epoki. Po oczach widać było, że jest człowiekiem pogodnym. Ale rozkazy wydawał krzycząc. Wykonywane były natychmiast, widocznie załodze bardziej się opłacało gdy ich dowódca był w dobrym nastroju.
- Niedługo będziemy na orbicie panie Stahler.- mówiąc to von Mann gładził swą długą brodę. – Mam za zadanie czekać, jak również wspierać pana z orbity.
- Wiem, ja też przestudiowałem plan akcji. – odpowiedział dosyć niegrzecznie Peter. Nie mógł zrozumieć uporu z jakim oficerowie floty, szczególnie kosmicznej nie lubili używać stopni jednostek lądowych.
- Proszę się nie złościć oberst , że nie używam pana stopnia, ale to moja ostatnia misja. Odchodzę na zasłużony odpoczynek. Przyzwyczajam się do cywilnego życia. – wytłumaczył się captaine. – Już dość mam tej pustki. Teraz domek nad zatoką, spacery z psem, rozmowy z Helgą, moją żoną.
- Tylko pozazdrościć, przede mną jeszcze parę lat służby. – zripostował Stahler.
- Nie wiem tylko czy jak za dużo spędzę czasu z Helgą nie zapragnę tej pustki. – Manfred von Mann zaczął rechotać. Stahler mu zawtórował.
- Miejmy nadzieje że nie będzie takiej opcji. Życzę panu powodzenia w cywilu.
- Dziękuję. – captaine zrobił się nagle poważny. – Wracając do misji, mój oficer do spraw łączności przekaże wam dwa specjalne odbiorniki, dzięki którym będziecie mieli z nami bezpośrednią łączność.
- Dziękuję, zapewne będzie jakiś szyfr ? – Peter spojrzał na poważnego już oficera Marynarki.
- Oczywiście, tutaj ma pan mapę z naniesionymi koordynatami, jak również listę wezwań na którą mój okręt będzie natychmiast reagował, pod warunkiem rzecz jasna ,że wiadomość do nas dotrze. – Manfred wyjął z kieszeni kopertę i podał ją Stahlerowi. – Proszę zapoznać z nią jeszcze parę zaufanych osób.
- Dziękuję. Mam nadzieje, że nie będzie to potrzebne.
- Strzeżonego, jak to mówią – Mann poklepał Stahlera po plecach. – Pan Bóg strzeże. Na mnie już czas muszę dopilnować swoich chłopaków. Niech Światło Kardynała świeci nad wami jasno.
- Nad wami też niech świeci. – Oficerowie uścisnęli sobie dłonie. Kosmiczny marynarz podążył w kierunku mostka.

Stahler został sam. Musi zrobić odprawę. Nadeszła Monica.
- Wszystko w porządku ? – Monica poprawiała swój pancerz.
- Tak, zbierz mi wszystkich dowódców drużyn, oficerów, łącznościowców i Kata. – Peter pokazał jej kopertę trzymaną w ręku. – Musimy nauczyć się koordynatów i haseł od tego może zależeć nasze życie.
- Tak jest. – Belluci zasalutowała i ruszyła w kierunku pomieszczeń przeznaczonych na czas misji dla jeagrów.
Przez nieduży iluminator Peter popatrzył w pustkę wiru jeszcze przez moment i poszedł za nią.

BKF „Tiger” wyszedł z wiru kilka kilometrów przed orbitą planety docelowej. Sprawnie zajął miejsce na orbicie.
Raj Utracony, Matka Ziemia, Niebieska Planeta, Kolebka Życia.
Planeta miała wiele nazw. Lata jej świetności były za nią, teraz nie była już podobna do matki, ale raczej do oszalałej z nienawiści macochy. Odpłacała dzieciom za setki lat degradowania jej środowiska.
Teraz miała tam wylądować grupa 85 ludzi. I wykonać zlecone jej zadanie.
Kampfgruppe „Stahler” została rozlokowana w dziesięciu kapsułach desantowych, poza jej dowódcą landoberstem Peterem Stahlerem, kapitan Monicą Belluci , Katem i jego ochroniarzami i dwoma łącznościowcami, którzy mieli polecieć wahadłowcem. Wahadłowiec zapełniono dodatkowo około tysiącem kilogramów zaopatrzenia dla stacjonującej tam jednostki Recitorów.
Stahler z podziwem patrzył na sprawność załogi krążownika. Wahadłowiec przygotowany w trakcie lotu wystartował po 15 minutach przebywania na orbicie. Zdziwił go nawet pośpiech z jakim pozbyto się ich. Widocznie takie były wymogi bezpieczeństwa. Kapsuły miały zostać zrzucone w momencie, kiedy to wahadłowiec prawie dosięgnie powierzchni planety.

Stahler zajął miejsce w kokpicie, było tam dwóch pilotów , nawigator, radiooperator. Pozostałe dwa wolne miejsca przypadły Peterowi i Monice. Mogli obserwować powierzchnie planety i poznali trochę geografii planety.
- Tam w dole. - odezwał się, nagle nawigator. – część tak zwana europejska stąd się wywodzi w głównej mierze nasza Megakorporacja. Teraz to tereny Synów Rasputina i Templarów. Nie wiele było widać większość terenu zakrywały chmury i jakieś dziwne wiry powietrzne. Wahadłowiec szybko tracił wysokość.
- Zaraz będzie widać wyspę to tereny Hiobów a wcześniej królowały firmy z których powstał Imperial. – nawigator kontynuował swoją opowieść. Przez mgły i chmury widać było ledwie widoczny zarys wyspy. – My udajemy się na tereny kiedyś znane jako Ameryka. Wahadłowiec szybko osiągnął brzeg czegoś, co nawigator nazwał Ameryką. Lecieli już na dość niskim pułapie. Powoli też wytracali prędkość. Radiooperator połączył się z krążownikiem. Zrzut kapsuł został rozpoczęty.

W momencie gdy ostatnia kapsuła z BKF „Tiger” wniknęła w atmosferę Ziemi. Do boku krążownika przybliżyła się jego bliźniacza jednostka BKF „Panther”. Obie jednostki orbitowały równolegle do siebie. Pod głównym kokpitem „Tigera” zaczęło mrugać kolorowe światełko starożytnym ale sprawnym alfabetem Morsa.
- Orzeł opuścił gniazdo, powtarzam. Orzeł opuścił gniazdo.- w odpowiedzi z „Panthera” poszła wiadomość
- Łowca rusza w pościg, powtarzam. Łowca rusza w pościg. Więcej już nic nie błyskało . Pół godziny później od BKF „Panther” oderwał się wahadłowiec i znikł w czapie gęstej ziemskiej atmosfery.

Lądowanie odbiegło bez specjalnych przygód, nie mniej jednak trzęsło jak diabli. Kiedy Stahler wysiadał z wahadłowca zauważył pojawiających się żołnierzy ze stacjonującego tu batalionu recitorów. Wychodzili ze szczelin, schodzili z niewysokich okolicznych pagórków. Pojawiali się niczym duchy. Z każdą chwilą przybywało ich i jakiś dziwnych zwierząt, które część z nich ciągnęła za sobą
Peter spojrzał w górę zauważył opadające na spadochronach kapsuły. Mistrzowska precyzja. Przeliczył szybko liczbę potrójnych spadochronów, było ich dziesięć.
- Niech dzięki będą Kardynałowi, na razie wszystko idzie zgodnie z planem.- powiedział do zbliżającej się pani kapitan.
- Tak, niech będą. – Monica rozejrzała się i patrząc na coraz większy tłum otaczających ich recitorów, krzyknęła.- Hej ! Kto dowodzi w tej dziurze ?!
- Kapitan Egon Martens, 54 samodzielny batalion recitorów. – recitor zbliżył się i zasalutował. Trochę niedbale, ale recitorzy nie przykładali zbytniej uwagi do musztry. Kapitan był potężny i wysoki, ale jego twarz była straszna. Przez prawą część twarzy biegła okropna głęboka blizna, na policzku rozchodziła się n połowę twarzy, szrama kończyła się na czubku głowy. Prawe oko było pokryte bielmem, brakowało mu dwóch przednich zębów. Usta też pokrywały blizny. To sprawiało, że miał wadę wymowy. Strasznie się seplenił.
- Kapitan Monica Belluci, a to landoberst Peter Stahler. Ma pan udzielić nam nie zbędnej pomocy. – Monica starała się żeby kapitan nie odczuł jakiejś wewnętrznej niechęci jaką poczuła do niego
- Oczywiście. Postaram ssie uczynić wszystko co w mojej mocy.- Egon wyciągnął mapę z mapnika i podał ją Monic. – Jest dużo bardziej dokładna niż wasze mapy.
- Dziękuje. Zaraz wyląduje tu reszta naszego oddziału. – Belluci przyjęła mapę. Rozglądając się. Powiedziała do kapitana. – Czy pańscy ludzie mogliby pomóc sprowadzić tu naszych żołnierzy ?
- Naturalnie. – Kapitan wyjątkowo trzasnął obcasami, odwrócił się i zaczął wydawać rozkazy. Recitorzy ruszyli do wykonywania zadań. – Zaraz oczyścimy tez wahadłowiec z balastu. Rozumiem ze towary ssą dla nas.
- Tak, proszę się nie krępować.- Monica uśmiechnęła się i poszła do Stahlera.

Zbieranie oddziału zajęło, dobrą godzinę. Niektóre z kapsuł zniosło dość daleko. Łaska Kardynała czuwała jednak nad nimi, lądowanie odbyło się szczęśliwie. Zarówno ludzie jak i wszystkie towary dotarły na miejsce nie naruszone.
- Dobre duchy czuwają nade mną .- Peter nie krył zadowolenia. Uśmiechnął się do Monic. – Nie lubię tego pancerza, zasłania twoje piersi.
- Co może mam się obnażyć zbereźniku. – uderzyła go pięścią w naramiennik. Poszła na przegląd drużyn.

- Chyba trochę przesadzam. – pomyślał. – Violetta byłaby oburzona takim zachowaniem. Trzeba to przerwać za nim zabrnie za daleko. Rozmyślanie przerwał mu kapitan Egon Martens.
- Herr landoberst, dostałem polecenie. Mówi ono wyraźnie że mam wam przydzielić przewodników. Jak także wszelką pomoc. – Kapitan Martens starał się mówić powoli.
- Wiem o tym kapitanie. – Stahler spojrzał na zniszczona twarz, ale starał się nie okazywać współczucia. – Co przewiduję wszelka pomoc ?
- Dostaniecie trzech przewodników z lokalnego szczepu Czingaczkuk. Jak również drużynę moich żołnierzy z wspomagającym ich specjalistą Synów Rasputina .- Martens podrapał się po nieogolonej brodzie. – Specjalista ma przerobiony swój CSS-100 na podwójny miotacz ognia. Dużo skuteczniejszy w tutejszych warunkach. Ostatnio pojawiło się dużo nieumarłych.
- Te cholerne zombi włażą nam z buciorami do każdego świata. Czas to skończyć. – Stahler poprawił oporządzenie. – kto jest dowódcą pańskich ludzi ?
- Porucznik Amanda Cruz. Ona opowie panu o wszystkim herr landoberst. Macie i tak dużo szczęścia, kilka tygodni temu aura robiła nam niezłe figle. Ale szczegóły opowie panu panna porucznik. – recitor przyjął postawę zasadniczą.- Mogę się odmeldować ?
- Oczywiście. Proszę wracać do zajęć. – Peter wyciągnął rękę na pożegnanie. Kapitan uścisnął ją. – Niech Kardynał ma was w opiece, robicie dobrą robotę dla Bauhausu.
- Was też herr landoberst. Dobrą ale słabo płatną i niewdzięczną. – Kapitan odszedł. Czas ruszać. Jeagrzy i pomoc w postaci trzech przewodników i siedmiu recitorów była już gotowa. Do wymarszu.
- Pani kapitan, proszę dać sygnał do wymarszu. – Peter rozejrzał się większość recitorów już znikła pośród gór. Wahadłowiec odrywał się od ziemi i zaczynał podróż powrotną na pokładzie wiózł kilkunastu rannych recitorów, których nie można było wyleczyć w lokalnych warunkach.
- Tak jest. – oficjalny stosunek podwładny – przełożony był zachowany. Monica prawie nie widocznie mrugnęła do niego okiem.
- No to w drogę. – Stahler poprawił broń i przyspieszył kroku jako dowódca nie mógł sobie pozwolić by iść na końcu.
Trochę dziwne wydało mu się to, że wszyscy go popędzali. Zawołał porucznik Cruz, musiał się dowiedzieć wszystkiego o tutejszym świecie. Za kilka dni od tego będzie zależał honor jego i rodziny oraz życie prawie setki żołdaków.

Większość recitorów znikła i udała się w kierunku ukrytej pośród gór bazy. Został tylko kapitan i dziesięciu jego podwładnych. Wśród nich jedna dziewczyna do złudzenia przypominająca Amandę Cruz.

Wysoko w górze ciężki wahadłowiec transportowy typu Gigant zbliżał się do miejsca, z którego przed chwilą wyruszyła grupa Stahlera. W środku znajdowały się sześćdziesiąt cztery osoby grupy szturmowej majora Maksymiliana Steinera, wraz z dowódcą i sześciu członków załogi.
Max przyjął zlecenie od Richthausena tylko dlatego, że ten dobrze płacił. Powinien jeszcze wypoczywać, niestety życie jakie prowadził drogo kosztuje. A Steiner nie chciał popaść w długi. Kobiety go kiedyś zgubią.
Sagielliemu by odmówił, ten chciał tylko by zadania dla niego wykonywać w imię Światła i Kardynała. Faszerował Maxa zawsze tymi samymi sloganami. I tak wiele zadań wykonał dla niego tylko dlatego, że urodził się na jego ziemiach.
Zadanie od Richthausena było proste, ochraniać kampfgruppe Stahlera, jeżeli ta nie dała by rady wykonać zadania, wkroczyć i wykonać za nich.
Dodatkowo zlecono mu przetestowanie nowej, tajnej broni Bractwa. Ta tajna broń siedziała teraz między jego wiarusami. Inkwizytor Spowiednik, czy jakoś tak.
Śmiech go ogarniał jak patrzył na tego chłopaka. Młody dwudziestokilkuletni, chłopaczek, miał może z metr sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Ważył góra czterdzieści pięć kilogramów. Skóra wyglądała jakby była z papieru, właściwie jakiejś bibuły. Przezroczysta, że widać było każdą żyłkę na jego ogolonej głowie.
Bractwo chce chyba pokonać Legion, biorąc go na litość. Przecież te stwory nie znają takiego słowa, tego słowa nie ma w ich słowniku.
Jego ochroniarka i służąca, była kiedyś chyba Mortyfikatorką. Potężna kobieta to ona powinna być mężczyzną w tym związku. Mięśni nie powstydził by się nie jeden facet. Cała wytatuowana w jakieś magiczne wzory Bractwa. Runy i łacińskie słowa, zapewne egzorcyzmy . Odebrał ich w Katedrze Petragradu. „Mroczni Łowcy” mrugali do chłopaka, wytykali języki i używali w stosunku do chłopaka wielu wulgaryzmów, dopóki Steiner im nie zabronił. Dziwiło go tylko, że ani pani Mortyfikator, ani Inkwizytorek nie reagowali na te głupie docinki.
Grupa Steinera przechodziła szkolenie w górach koło Petragradu i uzupełniała straty. Dlatego Max wziął samych najlepszych najemników, zaprawionych w boju jak on.. Przechadzał się teraz między nimi i wyjaśniał pobieżnie ich zadanie.
- Nasze zadanie nigdy nie było tak proste. – po kryjomu skrzyżował palce. – Lecimy pilnujemy czyjejś dupy, jeżeli te dupy nie dadzą rady wtedy wkraczamy my. Rozległ się śmiech, wszystkich oprócz członków Świętego Bractwa.
- Powtarzam jeśli nie dadzą rady wpadamy my - gwałcimy, mordujemy, palimy, kradniemy, porywamy jednym słowem full wypas.
Znowu lubieżny śmiech jego Łowców.
- Może tak się zdarzyć, że dadzą sobie radę, wtedy wracamy do bazy, zgarniamy kasiorę za frajer. I balujemy. Jednak trzymać się tego że będziemy musieli im pomóc.- Max zrobił się poważny. – Niestety rzadko się zdarza, że nie chcą naszej pomocy. Mroczni Łowcy zaczęli potakiwać głowami, zrozumieli – tylko dzięki nim Bauhaus jeszcze istnieje. Zapaliło się zielone światło.
- Dobra głąby sprawdzić oporządzenie, ruszać dupy, nie chcecie chyba żyć wiecznie!!!!
- NIE!!!NA POHYBEL !!!!- wyrwało się z sześćdziesięciu jeden gardeł. Mortyfikatorka przypięła chłopaka do swojej uprzęży , sprawdziła jeszcze raz czy wszystko jest w porządku, powiedziała coś chłopcu na ucho. Ten pokiwał głową, w jego oczach nie było lęku Ruszyła więc w kierunku opuszczonej rampy desantowej. W części desantowej została tylko ona, chłopak i Max. Reszta już szybowała.
- Panie przodem. – Max ukłonił się i wskazał ręką otwarty luk. Spojrzała na niego i pokiwała głową. W jej oczach była obojętność. Skoczyli.

Desant zebrał się momentalnie, wszyscy mieli ponad sto skoków bojowych brakowało tylko jednego. Wtedy po raz pierwszy przydał się Inkwizytor. Wskazał palcem na małe wzniesienie. Max i kilku jego ludzi pobiegło w jego kierunku. Za wzgórzem leżał szeregowy Żirinowski. Panzerknacker i jeden z dwóch radioodbiorników jaki dostali od dowódcy okrętu kosmicznego przeszły przez plecy nieszczęśnika. Oczywiście nic nie nadawało się do użytku skok z tysiąca metrów sprawił, że wszystko było bezkształtną masą krwi, kości, ciała i metalu.
- Żirinowski ty bucu! - Max podszedł do zwłok. Odwrócił się do reszty. W jego oczach była złość – Jeszcze raz zauważę, że ktoś nie sprawdzi oporządzenia, to tak mu dopier**lę że się p*sra! Wracamy nic tu po nas. Niech przyjdzie tu zaraz kilku i pochowa go. Byle szybko mamy mało czasu.
- Tak jest. – odpowiedzieli chórem łowcy.

Dwadzieścia minut później grupa Steinera szybkim marszem poruszała się w kierunku umówionego miejsca spotkania.

Marsz zajął im pół godziny. Jedno co zdziwiło Maxa to, że ten mały zdechlak dotrzymywał kroku, nawet nie wyglądał na zmęczonego. Niech Światło ma go w opiece.
Naprzeciw nich wyszedł oficer w stopniu kapitana ze strasznie zniszczoną twarzą. Przedstawił się
- Trochę się pan spóźnił majorze. – Martens stwierdził fakt.
- Przewidywalny, ale nie do końca brany pod uwagę wypadek. Czynnik ludzki. – Ten gość go zdenerwował. Nie będzie więc miły. – Dobra kapitanie, sam widzisz, że jestem spóźniony. Więc masz mi przekazać pod dowództwo kilku swoich ludzi, więc proszę wydaj im stosowne rozkazy.
- Proszę się nie unosić, moi ludzie czekają już na pana rozkazy majorze. – kapitan poczuł się nieswojo.
- Tak lepiej. – Max wyraźnie się udobruchał. – Podobno mam mieć jakąś łączność z wyprzedzającą mnie grupą ?
- Porucznik Penelope Cruz, jej siostra jest w tamtej grupie.
- Co to jakaś więź emocjonalna ? – Max zrobił zdziwioną minę. – Pierwszy raz o tym słyszę.
- Tak w warunkach ziemskich elektronika często zawodzi. One nakierowują się na siebie bez względu na aurę panującą wokoło.- Martens też nie bardzo wiedział, o czym mówi. Z nerwów zaczął coraz bardziej szeleścić. – Wykorzystujemy więzi emocjonalne bliźniaczek jednokomórkowych. To wszystko co wiem.
- A co jeśli jedna zginie ?- Max zrobił się podejrzliwy.
Kapitan bezładnie rozłożył ręce.
- Tego niestety nie wiem.
- Dobra musimy jej więc strzec jak oka w głowie. Mam nadzieję, że Stahler nie będzie szafował życiem swojej panny Cruz.
Max pośpiesznie wydał rozkazy. Gdy stwierdził że wszyscy wiedzą co mają robić zbliżył się do porucznik Penelope. Która okazała się być wcale niezłej aparycji brunetką.
- Wyciągnę was obie z tej dziury dziewczynki. – pomyślał – Ciekawe jak to jest z dwiema odczuwającymi to samo kobietami ? Choćbym miał stracić obie ręce i nogi, to przyrzekam, że wyciągnę was stąd obie i się dowiem.
W lubieżnym umyśle Steinera powstał plan zdobycia dwóch kobiet na raz. Lubił takie wyzwania. Musi zdobyć obie panny Cruz i jeszcze jedną obywatelkę Bauhausu – kobietę, która odrzuciła wszystkie jego zaloty. Major Valerie Duvall. Ale najpierw siostry Cruz.
- Żegnam kapitanie. Miłej służby. – machnął do Martensa ręką. Odwrócił się w kierunku Penelope i bardzo łagodnie powiedział. – A panienka Cruz będzie pod moją osobistą opieką, mamy sobie wiele do powiedzenia.
Steiner podniósł rękę i następna grupa wojsk Bauhausu ruszyła w kierunku zaśnieżonych gór.

Kapitan Martens obserwował jak kampfgruppe Steiner znika, za jednym ze wzgórz. Powinien wracać do bazy ale nie spieszyło mu się. Usiadł na kamieniu. Wyciągnął manierkę, w której znajdowała się pędzona przez lokalne plemiona whisky z kaktusa. Pociągnął sobie dobry łyk. Alkohol palił przełyk, ale gdy doleciał do żołądka zrobiło mu się cieplej. Z kieszeni wyjął także prawie już pustą paczkę papierosów. Imperialne Dunghille, najlepsze papierosy pod słońcem. Zapalił, zaciągnął się głęboko. Dym wypełnił mu płuca. Wypuścił go. Zaczął powtarzać tę ceremonię ze swoistym namaszczeniem. Zorientował się, że ktoś go obserwuje. Poprawił Hagelsturma na kolanach i rozejrzał się. Za jednym z dużych głazów zauważył postać, prawdopodobnie ludzką. Ujął mocniej strzelbę i kierując lufę w stronę człowieka, zaczął się do niego zbliżać. Postać należała do człowieka, strasznie jednak zmutowanego, któremu z gnijących ran lała się ropa.
Pokurczony człowieczek się odezwał a jego głos był jak skrzek żaby.
- Niech będzie uwielbiony Demnogonis, pan zgnilizny.
- Wali mnie to, niech sobie gnije.- Martens mocniej ścisnął shotguna. – Czego tu ?
- Masz jakieś wiadomości dla mojego pana ?- głos przypominał darcie szmat. Coś jakby larwa odpadła od ciała człowieczka. Martens bez zastanowienia zdeptał ścierwo.
- A jak mam, to co padlinożerco ?- Zaczął się denerwować, gdyż jego głos zaczął szeleścić
- Nic, nic.- zaskrzypiał pokurcz.- Być może chciałbyś się tym podzielić ?
- To będzie was wiele kosztować. – kapitan powoli się uspokajał.
- Oczywiście dary mojego pana czekają. – odpowiedział człowieczek, a coś znowu spadło na ziemię
- W dupie mam wasze dary, chcę pieniędzy, gotówki. Najlepiej guldenów Bauhausu.
- Nie wiesz co tracisz .- przygarbiony heretyk otarł ociekający nos. – Chcesz pieniędzy będą pieniądze. O co chodzi ?
- Moi ziomkowie chcą znaleźć jakiś starożytny artefakt. Coś co ma was zniszczyć. Ma doprowadzić do upadku całego Legionu Ciemności.
- Bujda, bujda na resorach !- zaskrzeczał pokurcz. – Nie ma nic takiego !
- W takim razie możesz odejść. – kapitan pokazał mu kierunek z którego prawdopodobnie przybył. – Droga wolna.
- Nie unoś się tak, może masz jednak rację. – pokurcz przegiął się nie naturalnie. A na twarzy pojawiła się mina lizusa. – Ile byś za to chciał ?
- Milion guldenów, albo dwa.- Martens opuścił broń – niewielka cena za pozostanie w układzie słonecznym.
- Rzeczywiście darmoszka – heretyk skwasił się. - No cóż umowa stoi. Skąd mam wiedzieć gdzie to jest ?
- Dostaniesz mapę. Macie te swoje wrota między wymiarowe możecie tam być prędzej. Nagle trzask repetowanej broni, ktoś przeładował HG-14.
- Z kim rozmawiasz Martens ? – sierżant Brandt mierzył do obu ze strzelby.
- Nie twoja sprawa, Brandt. – Martens odwrócił się, był zdenerwowany jego głos syczał jak głos żmii. – Lepiej odejdź.
- Od dawna cię podejrzewałem zdrajco, ale myślałem że to Imperial, albo inna korporacja. –Brandt triumfował. - A ty, świnio sprzymierzyłeś się z wrogiem całej ludzkości. Odłóż broń, powoli. Te ścierwo niech wyjdzie przed ciebie ! Martens odrzucił strzelbę, słysząc jednocześnie, że heretyk coś mamrocze pod nosem. Wokół Brandta zrobiło się ciemno, obsiadły go tysiące much. Sierżant krzyknął, próbując machaniem zwalić z siebie tysiące insektów. Muchy jadły go żywcem. Sierżant krzyczał, machając rękami w jakimś makabrycznym tańcu. Egon wyciągnął nóż, podbiegł do Brandta, zauważył że muchy rozstępują się przed nim. Uderzył, nóż wszedł w brodę jak w masło otwierając puszkę czaszki, wbił się w mózg. Z resztek nosa i ust trysnęła krew. Recitor padł martwy. Martens otarł nóż o płaszcz zabitego i schował do pochwy.
- Pięknie. – zaskrzeczał pokurcz. – Będziesz się musiał z tego wytłumaczyć. Dasz mi tą mapę ?
- A pieniądze ? – Martens nie ustępował.
- Pieniądze przelejemy na twoje konto, jak zawsze. Nie noszę takiej gotówki przy sobie.
- Dobrze. – kapitan wyciągnął mapę i podał ją heretykowi. Tamten złapał ją szybko. Przez przypadek zadrapał Martensa. Ten syknął - Uważaj co robisz !
- Przepraszam, na twoje konto jak zwykle .- wyciągnął rękę Martens cofnął swoją z odrazą. Heretyk uśmiechnął się chytrze. – Niech będzie zgnilizna. Poszedł. Martens podszedł do trupa Brandta, właściwie do tego co z niego zostało. Poczuł dziwne swędzenie. Zdjął rękawice i z przerażeniem stwierdził, że z jego ręką coś się dzieje.
- Ty skurwy… - nie skończył padł martwy na szkielet Brandta. Muchy zaczęły nową ucztę
Sześć zmęczonych postaci szło powoli. Byli zarośnięci i brudni, śmierdziało od nich na kilometr. Ich pancerze dawno straciły swoją barwę. Na lewym naramienniku ledwie widoczny znak Imperialu. Sześciu ludzi, wszystko co pozostało z dwustu osobowej wzmocnionej kompanii Karmazynowej Gwardii. Jednego z najlepszych oddziałów Jej Imperialnej Światłości. Spacerowali po ziemskich bezdrożach od prawie sześciu miesięcy. Wyruszyli z bazy na rekonesans, w bazie zostały dwa pełne bataliony regularnej piechoty. Jak wrócili z patrolu bazy nie było. Owszem były ślady walki, ale nie znaleźli nic. Wracali później przez miesiąc do bazy z nadzieją, że nadleci jakiś transportowiec Imperialu i ich zabierze.
Niestety na próżno. Sztab dał pewnie ogłoszenie w „Imperial Herald Tribune” .—„ Zaginęło 200 żołnierzy Jednostek Specjalnych, szczęśliwego znalazcę prosimy o oddanie żołnierzy. Nagroda” Wredne sukinkoty, postawiły pewnie na nich krzyżyk.
Na końcu oddziału szedł snajper jednostki – Nicko McBrain. Wysoki ale średnio zbudowany blondyn o zielonych oczach. Z nosem jak bokser. Zostało mu pięć sztuk amunicji w snajperze i dwie w pistolecie. Pochodził z biednej rodziny, matka uciekła z jakimś weteranem, a ojciec zarabiał kradzieżami. Okradł kiedyś nie tego co trzeba i jego trupa znaleziono w jakimś ciemnym zaułku. Nicko przystał do gangu., skończyłby jak ojciec, ale na jego drodze stanął sierżant Brody i wyciągnął z rynsztoka. Odsłużył swoje w regularnej i okopowej piechocie. Później zdał testy do jednostek specjalnych. Przeszedł szkolenie i z wyróżnieniem trafił do Karmazynowej Gwardii. Najlepsza jednostka układu zapewne. Tylko pięć batalionów gwardzistów, było w układzie. Po jednym na Wenus, Marsa, Merkurego i Ganimedesa. Oraz piąty szkolny też stacjonował na Ganimedesie, nie daleko Victoria Palace. W razie potrzeby pojedyncze kompanie przerzucano w zapalne rejony. Ale zawsze po nie wracano. Teraz ktoś o nich zapomniał.
Niedawno było ich więcej, ale ostatnie sztormy piaskowe, zabiły i udusiły kilku. Zostało ich sześciu. McBrain, kapitan Larren, i czterech sierżantów.
Larren chudy historyk z Uniwersytetu w Stafford. To on nazwał ich kompanie „ Kanadyjskie Klony” co za ćwok. Ot sobie wymyślił pajac, jeszcze się upierał, że to bardzo historyczna nazwa. „ Kanadyjskie Klony” tfu.
Larren wymyślił też, że muszą poszukać bazy Bauhausu. Około dwóch godzin temu widzieli dwa transportowce tej megakorporacji. Musieli mieć gdzieś tutaj bazę. Kapitan postawił sprawę krótko poddać się Bauhausowi. Zgodzili się zwłaszcza że sierżant Sam Son siedział już kiedyś w niewoli u Bauhauserów i nie krzywdował sobie.
Opowiadał nawet o tak zwanym Lucky Joe. Facio trafiał chyba z dziesięć razy do niewoli Budulców jak ich nazywał. Zawsze do Bernheima, stał się, aż maskotką obozu jenieckiego. Odwalał różne hocki-klocki. Maskotki się nie rusza więc wszystko uchodziło mu płazem, dlatego nazywali go Lucky Joe. Znowu trafił do niewoli Bauhausu tym razem jednak Sagiellego. Odwalił znowu jakąś szopkę i zdezorientowany oficer go zastrzelił.
- I co się dalej stało ?- zapytał się kapitan Larren
- Nic. – odparł Sam.- Historia Lucky Joe się skończyła.
Mimo tej opowieści pomysł poddania się Bauhausowi nie upadł. Kapitan Larren tłumaczył -posiedzą w obozie miesiąc lub dwa. Pojedzą trochę na koszt Budowniczych, a później wrócą i dowiedzą się kto ich wystawił Jego dupsko będzie wtedy biedne, całą drogę czterech sierżantów wymyślało karę dla oficera operacyjnego. Tego dupka, co jest odpowiedzialny za ich cierpienia.
Trzeba przyznać pomysły mieli fajne.
Uszli jeszcze z ćwierć mili, sierżanci nie przestawali myśleć. Nicko przyznawał że pomysły mieli coraz mniej smaczne.
Na horyzoncie ukazał się jakiś garbaty człowiek, kapitan przyspieszył reszta ruszyła za nim. Gdy byli blisko kapitan krzyknął.
- Hej dobry człowieku !- typ zamiast zatrzymać się przyspieszył kroku. – Za nim ! Karmazynowi Gwardziści zaczęli biec, garbus uciekał coraz szybciej. Żołnierze byli głodni i zmęczeni ale doskonale wyszkoleni szybko dogonili uciekiniera.
Pierwszy uciekiniera dopadł kapitan Larren, złapał go za rękaw przekręcił zdążył jeszcze krzyknąć
- Uważajcie to pieprzony heretyk! – wyciągnął pistolet, strzelił trafiając garbusa w ramię
Pomiot nawet nie jęknął złapał szponami kapitana za twarz. Larren przewrócił się wyjąc z bólu. McBrain widział jak ręce przyklejają się do jego twarzy. Z pyska heretyka buchnęła jakaś ciecz wyglądało to jakby zwymiotował. Dwóch kolejnych imperialczyków padło na ziemię oblanych cieczą ich pancerze i ciała dymiły zmieniając się w maź . Nicko wycelował widział w szkle lunety parszywą twarz, mimo nerwów, wymierzył kula trafiła heretyka w oko. Ten zwinął się w kłębek .
- Ostrożnie! – krzyknął jeszcze McBain. – Uważajcie !
Nie uważali rozłoszczony Sam i drugi z sierżantów doskoczyli do sługi ciemności z mieczami w ręku. Zamachnęli się by pociąć ścierwo na kawałki. Ten podniósł głowę i znowu plunął jadem, dwaj potężni mężczyźni padli jak rażeni gromem. Ich ciała jak poprzedników zmieniały się w galaretę. Przy akompaniamęcie nie ludzkich krzyków.
Heretyk spojrzał na Nicko, ten błyskawicznie wycelował, widział w lunecie jak tamten coś mówi. Pociągnął za spust, trzy kule trafiły go w twarz, jedna w szyję odrywając prawie głowę. Stwór, który kiedyś był człowiekiem padł. Nicko powoli podszedł do lezącego ciała, mijając pancerze z rozpuszczonymi w nich ciałami. Tamten żył jeszcze jego usta próbowały wymówić jakąś modlitwę, albo klątwę.
- Hak ci w smak diabelska szujo.- splunął na heretyka. Złapał za lufę swój karabin i zaczął uderzać równo i systematycznie.
Chciał wbić to gówno w ziemię. Gdy się zmęczył wyjął maskę założył rękawice i przeszukał pomiot znalazł jakąś mapę. Tajna operacja Bauhausu, o której wie Legion macki pomiotów sięgają daleko.

Dwie godziny zajęło mu pochowanie kompanów. „Kanadyjskie Klony” przestały istnieć. Pierwszy raz zrobiło mu się smutno, że nie będzie już nazwy jego kompani. Nie „Klony” żyją dopóki żyje on. Uzbrojony w dwa miecze Punisher i pistolet Agressor z sześcioma sztukami amunicji. Wyruszył naprzeciw swojemu przeznaczeniu.

V

Ruiny starożytnego miasta, które było niegdyś wielkim, jednym z największych miast potężnego kraju. Nikt już nie pamiętał jego nazwy. Kraj, do którego należało bezimienne miasto stał się później Megakorporacją o nazwie Capitol. A jego obywatele opuścili to miejsce, uciekając na Marsa i Lunę. Teraz leżało w ruinie. Przysypane tonami kosmicznych pyłów stało się wylęgarnią różnego rodzaju dzikich band i mętów. Bandy te terroryzowały całe tak zwane Zachodnie Wybrzeże. Lecz jednego dnia znikły. Dzień straszniejszy od Apokalipsy. Nie wyobrażalny horror stąpił na te ruiny. Tym straszliwym zjawiskiem było pojawienie się jego. Wielki, o skórze podobnej do białego człowieka, jednak odcieniu wskazującym na jakąś straszliwą chorobę lub mutację. Miał około trzech metrów wysokości, jego ciało pokrywały bąble i dziwnie wyglądające schorzenia skóry. Głowę pokrywały rogi było ich sześć trzy duże wręcz ogromne, trzy mniejsze jakby nie udało im się wyrosnąć w cieniu tych większych. Jednak jak na przedstawiciela rasy mutantów wyglądał i tak dobrze, według standardów ludzkich, oczywiście. Jego silny organizm zwalczył większość Darów Demnogonisa, którymi został obdarzony. Te pokonane przez jego organizm Dary uczyniły go silnym, ale również hardym Nefarytą. Nazywał się Masyph.
Jeszcze nie dawno był podrzędnym Nefarytą w jednej z Cytadeli na Marsie. Zapragnął jednak władzy. Znudziło mu się wykonywać rozkazy jego władcy Nefaryty Overlorda Drakiła. Wraz z kilkoma innymi Nefrytami wywołał bunt. Straszna bitwa rozgorzała w Cytadeli. Wycie i wrzaski jakie wydarły się z serca Cytadeli podczas tej wewnętrznej bitwy sług ciemności, doprowadziły do obłędu kilkudziesięciu ludzkich żołnierzy siedzących w okopach wokół
Cytadeli. Mishima bo to były jej lenna, musiała prosić o pomoc Bractwo.
Masyph osobiście zabił Drakiła, rozrąbując mu czaszkę potężnym toporem „Sercem Zgnilizny”. Zrobił to jednak za późno, Overlord zdążył wezwać na pomoc swojego pana. Hordy zgniłych żołnierzy dziesiątkami portali wdzierały się do Cytadeli. Nastąpiła druga bratobójcza bitwa straszniejsza od pierwszej. Nigdzie do tej pory nie znaleziono tylu martwych błogosławionych legionistów.
Sherkal Pustulatus szedł na czele swoich wojsk, i niszczył wrogów „Piką Plagi” a głowy zdrajców wisiały u jego pasa.
Jedynie Masyphowi i nielicznej grupie jego sług udało się uciec tajnym portalem. Przeznaczenie rzuciło go niedaleko tego miasta. Wkroczył nocą. Ludzie z korporacji byli głupcami, ale ci tutaj to szczyt szczytów. Próbowali się bronić. Masyf miał wielką żądze krwi i ugasił ją tej nocy a jego topór pił do syta. Miasto było w jego rękach. W wielkim tunelu urządził swoją główną bazę, z tysięcy czaszek i ludzkich kości zrobił sobie tron.
Medytując czekał na swojego sługę nekromaga. Sługa miał wrócić za kilka dni poszedł w góry, do jakiegoś łasego na pieniądze zdrajcy. Przed chwilą dostał od niego wiadomość bardzo niepokojącą, oczami nekromaga widział mapę. Wiedział już, że czeka go wyprawa. Jego „Serce Zgnilizny” znowu opije się krwi.
Nagle obraz się urwał zobaczył jakieś brodate ludzkie oblicze ze złamanym nosem, które splunęło mu w twarz.
„Hak ci w smak diabelska szujo” „Hak ci w smak diabelska szujo” „Hak ci w smak diabelska szujo” „Hak ci w smak diabelska szujo” „Hak ci w smak diabelska szujo”
Ten dziwny głos krążący w jego głowie wyrwał go z letargu. Ryknął. - WSTAWAĆ DZIECI DEMNOGONISA!!!!!!! WSTAWAĆ MAMY SZANSĘ BIĆ NIEWIERNYCH.- wokoło zrobił się ruch, podniosły się tumany kurzu. Masyph uśmiechał się.

W tym samym czasie wewnątrz wiru rozgrywała się mała tragedia. Kurierska jednostka Capitolu „Morning Star” walczyła o przeżycie. Coś stało się z napędem Harrisona. Kosmiczny statek nie mógł opuścić podprzestrzeni. Parę razy już próbował i nic.
„Morning Star” przewoziła małą grupę szpiegowską, która miała sprawdzić ożywienie się jednostek Bauahusu w tym rejonie. Bauhaus od dawna działał na terenach znanych kiedyś jako Eurazja, ale teraz było go dużo na terenach tak zwanej kiedyś Ameryki. Tego dla Capitolu było za dużo. Musiał przynajmniej sprawdzić co jest powodem tej nagłej aktywności konkurencji. Grupę szpiegowską stanowiło czterech żołnierzy z Zespołu Ostatecznych Rozwiązań „Omega”.
Ich dowódcą był porucznik John Ricco, stopień porucznika zawdzięczał swojej arogancji i bucie, wszyscy jego koledzy z rocznika w Green Point byli już pułkownikami, dwóch nawet generałami. Siedmiokrotnie relegowany ze służby, siedmiokrotnie powracał. Zawsze jak się coś ciekawego działo. Teraz znowu go odnaleziono, i poproszono o powrót do służby. Akurat usunął prawie całą mafie w swoim rodzinnym mieście Hope. Był to mężczyzna wzrostu średniego, skórę miał barwy lekko oliwkowej, twarz z mocną szczęką, wyglądał jeszcze młodo, choć miał już 36 lat, oczy miał zielone, ale z dużą domieszką barwy brązowej. Włosy gęste koloru czarnego, z długą grzywką zaczesaną do tyłu. Mimo przeżyć, nie pojawiła się na nich siwizna. Choć wyglądał dość szczupło, jego mięśnie były ze stali. Siedział teraz przypięty do fotela obok i na przeciwko swoich żołnierzy, obserwował jak pięciu członków załogi próbuje wyrwać maszynę z podprzestrzeni. Wyglądał tu na jedynego spokojnego, załoga szalała, jego kompani zaciskali usta i widać było, że strasznie się pocą.
- Śmierci nie trzeba szukać sama przyjdzie. – powiedział dość głośno, żeby wszyscy słyszeli. Wyciągając paczkę papierosów. To była jego jedyna słabość, a siedział tu już wyjątkowo długo więc zachciało mu się palić. Dowódca statku obejrzał się na niego.
- Tutaj się nie pali. – krzyknął
- Możesz mnie pocałować, wiesz gdzie. – powiedział Ricco całkiem spokojnie. Próbując wyprostować papierosa, który się pogniótł w miękkiej paczce.
Stateczkiem szarpnęło, w jednym ręku Ricco został ustnik, w drugiej papieros z rozerwaną bibułką, z której sypał się tytoń. Ricco się zezłościł.
- Jak nie umiesz tym latać, to trzeba sobie było latawca puszczać, pierdoło !
- Zamilcz i daj mi nas stąd wyciągnąć.- krzyknął oficer
- Ja nie przeszkadzam tobie, ty mnie. – Ricco rozprostował drugiego papierosa, wsadził do ust, nastawił zapalniczkę na największy płomień, zapalił go mimo silnych turbulencji.
- Tego mi było trzeba. – uśmiechnął się do zdenerwowanych żołnierzy.
Zdążył się zaciągnąć jeszcze kilka razy. Dowódca statku darł się żeby zgasił, oczywiście John pokazał mu jeden z palców.
Statkiem zatrzęsło, ogromny huk.
„ Morning Star” wyszedł z podprzestrzeni wprost w ziemską atmosferę. Przez moment w środku wydawało się, że statek stanął. Olbrzymie przeciążenie. Johnowi wyssało papierosa z ręki. Wyrwane drzwiczki z tylnej szafki przeleciały przez kokpit obcinając głowy dwóch żołnierzy siedzących naprzeciwko Ricco., wbiły się w fotel radiooperatora odcinając jego połowę. Kapitana okrętu wyrwało z pasów i wbiło w ekran. Siedzący obok Johna kapral zwymiotował. Wszędzie było pełno krwi.
Drugi pilot starał się jak mógł by opanować sytuację. W ekranach widać było ogień, statek płonął. Odcięte głowy kompanów przeturlały się w pobliże przypiętych. Operator radia zawisł na rozprutych wnętrznościach jego martwe oczy wpatrywały się w Ricco. Nawigator przesiadł się na miejsce kapitana i próbował pomóc pilotowi. Jego ręce były poranione, kapała z nich krew. John wyciągnął kolejnego papierosa, siedzący obok kapral darł się jakby obdzierali go ze skóry.
Zapalił.
Śmierci nie trzeba szukać…

Maszerujący Nicko McBrain zauważył spadającą gwiazdę.
- Trzeba pomyśleć życzenie.- stwierdził . - Nikomu o nim nie powiem, bo się nie spełni. Uśmiechnął się sam do siebie. Poprawił oporządzenie i broń. Pusta snjperka ciążyła mu, ale postanowił się jej nie pozbywać.
Ruszył dalej, przeznaczenie czeka i być może się niecierpliwi.

Kilkanaście kilometrów dalej na zachód poruszała się prawie stu osobowa Kampfgruppe Stahler. Na przedzie szło trzech tubylców, zwiadowców. Właściwie byli to Łowcy Skalpów. Coś na wzór jednostek specjalnych korporacji. Doskonale wyszkoleni, Stahler miał okazję podziwiać jak znajdują ślady, szukają kierunków. Ich orientacja w terenie była niesamowita. Wymijali wrogie im plemiona jak duchy, a gdy przyszła noc wnikali do baz wroga, zostawiając trupy i unosząc skalpy.
- Powinniśmy uczyć się od nich. – pomyślał Peter.
Szczep Czingaczkuk należał do narodów południowo- zachodnich. Opartych na hierarchii plemiennej. Rządził nimi wódz. Podstawowymi oddziałami byli łowcy, do zadań których należała walka oraz zdobywanie pożywienia. Poszukiwacze - przeszukiwali ruiny miast, wyciągając z nich to co mogło się przydać plemieniu. Byli prawdopodobnie specjalistami od urbanwarfare.
Część szczepu zajmowała się wielkimi ptakami. Czingaczkuk nazywali je Wielkimi Kurakami, służyły jako środek transportu, do uprawy roli, jako pożywienie.
Czasami przy ich pomocy bronili się lub najeżdżali wrogów. Jak się dowiedział dosiadanie Kuraka było największym przywilejem. Ptaki te radziły sobie w każdych warunkach. Od gór po stepy. W deszcz, mróz i upały oraz w trakcie burz piaskowych. Jednak łowcy skalpów najbardziej spodobali się Peterowi. Po powrocie namówi Richthausena, żeby pozwolił mu stworzyć kompanie tych wojowników w swojej brygadzie.
Największymi wrogami Czingaczkuk były Białe Duchy ze wschodu. Przekraczali góry niosąc ze sobą płonące krzyże. Palili, wieszali i wbijali na pale wszystko co nie zdążyło przed nimi uciec. Od lat te szczepy lub może narody toczyły ze sobą śmiertelną walkę.

Kampfgruppe szła w określonej pozycji na przedzie szli łowcy skalpów, wysunięci kilkadziesiąt metrów przed resztą. Dalej pierwszy pluton jegrów przy których cały czas kroczył porucznik Hanz Zimmer. Młody chłopak, trochę wyrywny.
Później drugi pluton nad którym pieczę miała Monic. Jednak jakimś dziwnym zrządzeniem losu zawsze blisko był i Peter.
Następnie szła drużyna wsparcia z wyrzutniami rakiet.
Recitorzy, szli raz z przodu raz z tyłu. Można ich było znaleźć też po bokach. Przejęli już chyba nawyki od łowców skalpów gdyż wszędzie było ich pełno. Ich dowódca Amanda Cruz trzymała się drużyny wsparcia. I stamtąd koordynowała poczynania swoich podwładnych. Przy niej maszerował Syn Rasputinów Jur-gen jakiś tam. Oraz Kat Jean- Paul II Belmondo ze swoimi cieniami. Kat zabawiał rozmową pannę porucznik. Ochroniarze interesowali się tylko sobą.
Na końcu szedł uzbrojony w PSG-99 porucznik Marek Twardowski, wyglądał na ospałego, ale spod przymrużonych oczu widział wiele.

Peter z niepokojem zauważył, że mimo usilnych prób nie angażowania się w ten związek, coraz bardziej zbliża się do kapitan Belluci. Ich rozmowy schodziły coraz częściej na intymne tematy, które nie powinny mieć miejsca. Ona była wolna, ale on był żonaty, miał małego synka. Jednak mimo, że tłumaczył sobie, coraz częściej sam prowokował do niedwuznacznych rozmów. Musi to w jakiś sposób rozwiązać.
- Monico.- powiedział Stahler. – Zaintrygowałaś mnie, jestem pod twoim urokiem, jesteś piękną i mądrą kobietą. A ja mam obowiązki, z których nie mogę i powiem szczerze nie chcę rezygnować. Jednocześnie na myśli, że mogę cię stracić…
- Chcesz mnie więc jako kochankę tylko na czas akcji. – Odpowiedziała bez zastanowienia. – Jeśli ty to zniesiesz, ja nie mam nic przeciwko temu. Mnie nie zależy, moje serce już nie kocha. Wtedy w barze hotelu Savon, wyleczyłam się. Już mnie nie boli, że ta puszka odeszła.
- To nie tak... – Stahler poczuł jak twarz pali go ze wstydu.
- A jak ? Powiedz szczerze.- Monic spojrzała mu prosto w oczy. Stahler chciał odpowiedzieć, choć nie bardzo wiedział jak. Ale nie zdążył .
Zauważył biegnących łowców.
- Kryć się ! – wydarł się.- Coś się dzieje !
Jaegrzy rozbiegli się.
Huk wystrzałów i wybuchy szybko otrząsnęły oficera

- Uważaj na siebie. – krzyknął w kierunku Belluci
- O mnie się nie martw. Kochasiu. – Monic z uśmiechem ruszyła do boju. Stahler skoczył za duży głaz, właściwie te rozkazy były nie potrzebne. Jaegrzy kryli się między kamieniami i w rozpadlinach gór. Naprzeciwko płonęły krzyże, ubrani na biało jeźdźcy na olbrzymich kotach wkraczali do boju. Strzelali z dziwacznie wyglądających karabinów . Tylko dzięki zwiadowcom Czingaczkuk jego oddział nie doznał jeszcze uszczerbku.
- Dzięki ci o Kardynale. – pomyślał.
Charakterystyczny jazgot i gwizd MG-80. Pierwsza linia kocich jeźdźców została pokryta morzem ołowiu. Białe płaszcze i pancerze pokryły się czerwonymi plamami. Następna przeskoczyła jednak przez wijące się w agonii zwłoki ludzi i ogromnych kotów.
Stahler sam otworzył ogień , widział jak jeden ze zbliżających jeźdźców spada. Ale jego rumak dalej był groźny. Zaatakował jednego recitora, na szczęście żołnierz zdążył zareagować trafił kota w locie. Lecący trup kota uderzył i przewrócił go. Następną serię puścił w kota, kot przekoziołkował gubiąc ducha. Zakapturzona postać próbowała wstać, ale trafił ją jakiś pocisk. Rozejrzał się Monic strzelała w kierunku miejsca gdzie krył się pierwszy pluton. Przygarbiony opuścił kryjówkę i ruszył w kierunku pozycji zajętych przez broniący się tam pluton.
Poczuł uderzenie w ramię. Na pancerzu był wgięcie, ale nic więcej się nie stało. Strzelił w kierunku, z którego padł strzał, zakapturzona postać poleciała do tyłu gubiąc strużkę krwi.
W miejscu gdzie bronił się pierwszy pluton nie było za wesoło. Kilku jaegrów już nie żyło rozszarpanych, przez koty pociętych przez szable, trafionych kulami. Medyk plutonu nie miał szansy opiekować się rannymi strzelał z HG-14 niemal na oślep. Operator miotacza podpalił kilka kotów i siedzących na nich postaci. Płonące kule ognia uciekały, wyjąc nie ludzko. Na szczęście atak zaczął słabnąć. Zastrzelił kota, który w zębach trzymał jaegra szarpiąc nim i podrzucając. Grupa wsparcia wystrzeliła kilka rakiet, które zmiotły kilkunastu jeźdźców, a reszcie odebrały ochotę do walki. Duża grupa kocich jeźdźców uciekała w popłochu goniona seriami z MG-80 i AG- 17. Sanitariusz zaczął rozglądać się za rannymi.
Stahler zobaczył jak trzech łowców skalpuje pozostałych na placu Białych Duchów. Dlaczego nie pojawił się Kat ? Odwrócił się i zobaczył.
Z tyłu też się coś działo.
Executioner stał pośród gromady trupów, w białych ubraniach i zwierząt. Jego ochroniarze przeładowywali pistolety. Kilkanaście metrów dalej paliło się kilkanaście trupów kotów i ludzi. Na pewno sprawcą tego był Jur-gen. Zza kamienia wyszedł Twardowski, z tłumika jego broni unosił się jeszcze dym.
- Gdzie Amanda ?! – krzyknął w kierunku Jean- Paula.
Ten wskazał kamień pod którym się ukryła. Miała zamknięte oczy , zakryte uszy i cała się trzęsła.
- Nasza panna, nie jest zwyczajna. Potrzebuje czasu. Dużo czasu.- stwierdził bez złośliwości Belmondo. Podając Vincentowi swój topór. Ochroniarz wziął go od swojego pana. I prawie natychmiast zaczął czyścić. Czekało go dużo pracy. – Kilku tych dziwaków chciało nas zajść od dupy strony, niech światło wskaże im drogę do Ojca.
- W porządku pomóżcie jej wstać i chodźcie.
Spojrzał do przodu Monic sprawdzała straty.
Poszedł w jej kierunku. Rozmawiała z sierżantem sztabowym Klausem Hagenem. Przechodząc zauważył podnoszącego się recitora jego ręka zwisała bezładnie. Recitor spojrzał na Petera, ten wskazał mu medyka. Żołnierz pokiwał głową, że zrozumiał.
Podeszła do niego.
- Jakie straty ? – zapytał się.
- Zimmer, sześciu jeagrów, ośmiu rannych, w tym jeden ciężko, nie przeżyje nocy.- powiedziała chłodno.
- Ku**a - odpowiedział. Ale machając głową powiedział – Przepraszam. Tam jest jeszcze recitor ze złamaną ręką. Czyli dziewięciu.
- Nie ma za co ku**a. – odpowiedziała. – Nikt nie mówił, że będzie lekko.
- Wezwij transport, może na krążowniku uratują tego rannego i niech dowiozą amunicję. - rozkazał. -Jutro pójdę z łowcami i sprawdzę gdzie te gnidy się ukryły. Niech zbombardują ich z kosmosu.
- Już to robię. – odpowiedziała.
- I sprawdź co z Amandą może trzeba ją będzie odesłać. Jest za wrażliwa.
- Dobrze. – kiwnęła głową i poszła do radiooperatora.

W oddali dogasały krzyże.

Kilka kilometrów dalej Max Steiner z przerażeniem przyglądał się Penelope. Coś działo się z jej siostrą
Stahler ma kłopoty trzeba to będzie sprawdzić z bliska.
- Podrywamy dupska i maszerujemy.- sam się zdziwił swoim spokojem. Rozejrzał się i na twarzach swoich podwładnych zobaczył zmęczenie.
Jedyną osobą, która wyglądała świeżo, był ten cholerny gówniarz.

VI

Mimo wysiłków dwóch medyków, Szeregowy Mandini zmarł przed przybyciem transportowca, był ósmą śmiertelną ofiarą nocnego starcia..
Lekki transportowiec wezwany z BKF "Tiger" wylądował. Była to mniejsza wersja pojazdu, który dostarczy ich na Ziemię. Ten typ statku miał jednak możliwość pionowego startu i lądowania, co w tych okolicznościach było najważniejsze. Pomieszczenie bagażowe w stateczku było niewielkie. Dostarczył amunicję. Nie mógł jednak zabrać wszystkich rannych. Wybrano sześciu najciężej rannych. Recitor ze złamaną ręką zrezygnował na własne życzenie. Medycy usztywnili mu lewą rękę, a Stahler oddał mu swojego MP-103. Zgodził się zostać także postrzelony w udo jaegr. Kula przeszła przez nogę, ale nie uszkodziła kości, mimo że kulał, mógł chodzić. W zaistniałej sytuacji plan Petera, odesłania Amandy spalił na panewce.
Pochowali zabitych i okopali się na miejscu, wystawili warty, żołnierze czuwali na zmiany, za wyjątkiem dwóch rannych, Executionera i jego ochroniarzy. Dwie godziny po bitwie Stahler zawołał trzech łowców skalpów, jednemu dał odbiornik z „Tigera” i wyruszył na rekonesans. Monica chciała iść z nimi ale landoberst się nie zgodził. Zostawił LKM, wziął tylko punishera i HG- 25, po zabitym poruczniku.
- Dobry chłopak tylko wyrywny, tacy długo nie żyją.- pomyślał, chowając do kabury zadbaną broń.
Gdy opuszczali skrycie miejsce obozu Peter Stahler miał wrażenie, że jest obserwowany.
Kucnął, przystawił do oczu lornetkę noktowizyjną i rozejrzał się po okolicznych wzgórzach, nie dostrzegł jednak żadnego ruchu. Ruszył za trzema zabójcami.
Przeczucie nie było jednak bezpodstawne. Obóz obserwowało wiele oczu zarówno tych przyjaznych jak i nie.

Łowcy skalpów poruszali się niczym upiory. Stahlerowi wydawało się, że przy nich wygląda jak Grizzly przy jezdnych huzarach. Jeden ze zwiadowców poruszał się daleko w przedzie, dwóch pozostałych uważało, żeby Peter nie robił zbyt wiele hałasu, takie miał odczucie.
Po całej wieczności, jaką była skryta wycieczka dotarli do urwiska. Na dole rozpościerał się ukryty obóz Białych Duchów. Peter Stahler ledwo utrzymał łowców w ryzach by ci nie wyruszyli do obozu po nocne pamiątki.
Obejrzał obóz przez lornetkę, to co zauważył utwierdziło go tylko w tym co miał zamiar zrobić. Na kilku namiotach zauważył znaki kultu Algerotha.
Przy użyciu specjalnej latarki sprawdził na mapie koordynaty obozu wrogiego plemienia. Wziął radio i nadał po cichu.
- Tu Piotruś Pan, powtarzam tu Piotruś Pan. Czy mnie słyszysz ? Odbiór.- nadał. Odczekał chwilę na odbiorniku zamigała mała czerwona dioda. Poczekał jeszcze odbiornik zamigał dwukrotnie. Miał połączenie
- 234 koma 4 wschód, 34 koma 17 południe, powtarzam 234 koma 4 wschód, 34 koma 17 południe. Posadźcie kwiaty, powtarzam posadźcie kwiaty. Odbiór – odbiornik zamrugał raz, za chwilę dwa razy.
- Miłej zabawy. Bez odbioru. – Peter spojrzał na łowców, i pokazał głową w kierunku własnego obozu. Skurczeni ruszyli w drogę powrotną.
Uszli kilkaset metrów, gdy z nieba spadł deszcz meteorów. Obóz sług ciemności zamienił się w piekło. Gdy wrócił do obozu, łowcy skalpów poszli spać. On tymczasem wezwał Monic i Kata, rozmawiali szeptem, i poszli odpocząć.

Zaczęło świtać, obóz wojsk Bauhausu został zwinięty, zachowując poprzedni szyk ruszył w kierunku miejsca, które miał odnaleźć. Gdy kolumna zniknęła za pagórkiem, jeden krzak się poruszył i coś spod niego wypełzło. W tym miejscu stał duży człowiek. Miał na sobie dziwną zbroję. Jego naramienniki miały wymalowane jakieś miecze lub coś w rodzaju krzyży. Ruszył za grupą. Nie uszedł jednak daleko. Na jego drodze, jak duch pojawił się człowiek z toporem. Zamachnął się i ciął. Stwór rozleciał się na kawałki. Człowiek rozejrzał się powoli i ruszył za grupą żołnierzy.

Steiner odłożył lornetkę, spojrzał na Penelope, na resztę swojego oddziału.
- Stahler jak na razie świetnie sobie daje radę. – powiedział drapiąc się po nie ogolonej brodzie. - Ale mam wrażenie, że na naszą wypłatę, przyjdzie nam ciężko zapracować. Robi się coraz ciekawiej.
Jego żołnierze odpoczywali, wyruszą za parę godzin. Inkwizytor spał z głową na nogach mortyfikatorki , ale jako jedyny nie wyglądał na zmęczonego. Mortfikatorka mimo, że miała też zamknięte oczy, oczyma duszy obserwowała wszystko wokoło. Również w duchu śmiała się, widząc Steinera i jego minę pełną podziwu obserwującą małego chłopca.


Nicko McBrain szedł dziarsko jednak ostrożnie, był najedzony. Złapał kilka olbrzymich tutejszych szczurów. Jako żołnierz sił specjalnych umiał zdobywać pożywienie i potrafił zjeść wszystko. Zjadł by nawet gówno gdyby od tego zależało jego przetrwanie. Dzięki niech będą Kardynałowi, jeszcze nigdy nie był w takiej determinacji. Upolował ich sporo i miał jeszcze kilka przygotowanych porcji. Dokuczała mu samotność ale nie widmo głodu. Na ustach miał zaschniętą krew stworzeń, które złowił teraz poszukiwał jeszcze wody. Zbliżał się do miejsca gdzie powinna upaść jego spadająca gwiazda. Przechodził pod wielkim kamieniem, ujrzał jakiś cień zareagował szybko. Jednak trochę za wolno coś, a raczej ktoś spadł na niego i przewrócił. Zaczęli się szamotać i okładać pięściami. Kątem oka zauważył naramiennik Capitolu. Capitolczyk zdobywał przewagę, bydle było doskonale wyszkolone w walce wręcz.
Jakimś cudem zdołał go jednak uderzyć w twarz, tamten jęknął głucho. Wyrwał się ostatkiem sił. Stanął na nogach i wyszarpnął z pochwy na plecach jeden z mieczy. Capitolczyk był bezbronny. Mierzyli się wzrokiem z ust i nosa klęczącego ciekła krew. Nicko czuł że jego usta też krwawią. Powoli wyciągnął jeszcze pistolet.
- I co teraz gnoju. Na wielkie uszy Kardynała, mam ochotę zrobić ci jeszcze jeden otwór w tym popapranym łbie! – wycharczał Nicko. Plując krwią.
- Hej ziomuś, wstrzymaj się na sekundę.- odpowiedział tamten, wycierając twarz. – Myślałem, że jesteś jakiś heretyk.
- Posrało cię! Ja heretyk! Nie widzisz barw ? – gwardzista celował prosto w głowę.
- Chodzi o to, że właśnie nie widać. – capitolczyk głupio się uśmiechnął.
- To sobie okulary kup jak niedowidzisz ! – Nicko celował nadal. – A ty co, nie jesteś heretyk ?!
- Teraz ciebie osrało! Porucznik John Ricco armia Capitolu.- przedstawił się – Z kim mam zaszczyt ?
- Szeregowy Nicko McBrain, siły specjalne Imperialu. – powiedział z dumą w głosie Nicko.
- To jesteśmy sojusznikami. – Ricco wyciągnął rękę.
- Kim ?! Zabierz te grabie bo ci je przestrzelę! Jesteś moim jeńcem. – Nicko uśmiechnął się szyderczo. – Już kilku takich durnych capów mam na sumieniu.
- Ja więcej bezmózgich impów, takich jak ty ! – w głosie Ricco była złość. – lepiej mnie zastrzel ćwoku, bo jak się zbliżę do ciebie na długość ręki to ci wyrwę ten głupi łeb i na sram do środka !
- Teraz gadasz jak capitolczyk. – Nicko uśmiechał się szyderczo nadal, miał przewagę. Bawiło go to, choć nie zamierzał zabijać capitolczyka. Przynajmniej na razie. – Masz jedną szanse facecik, jak zobaczę że kręcisz będziesz człowiekiem o większej ilości otworów. Słucham co tutaj robisz ?
- No dobra byłem dowódcą grupy z Zespołu Ostatecznych Rozwiązań „Omega”. Słyszałeś o nas ?- Ricco spojrzał na Nicko. Ten kiwnął głową, że słyszał. - Mieliśmy sprawdzić co robi tutaj Bauhaus. Bo ostatnio ich tu coś dużo się kręci. Niestety awaria napędu Harrisona sprawiła, że mój statek rozbił się. Wszyscy zginęli, mi jakimś cudem udało się przeżyć. Obudziłem się parę godzin temu we wraku. Jak chcesz mogę ci go pokazać. Reszta załogi nie żyje zostały z nich tylko resztki. Miejsce gdzie trzymaliśmy broń też nie istnieje, inaczej nie tłumaczyłbym ci się.
- Brzmi całkiem realnie.- Nicko pokiwał głową.
- A ty co tu robisz ? - spytał John.
- Moja kompania „Kanadyjskie Klony” miała tutaj też parę spraw do załatwienia. Bauhaus, Capitol, Legion takie tam. – Nicko był zadowolony, że wspomniał nazwę kompani. Ricco podniósł rękę jakby chciał się o coś spytać. McBrain kiwnął zezwalając głową.
- Jak się nazywa twoja kompania ? – John spojrzał na Nicko.
- „Kanadyjskie Klony” – odparł McBrain
- Głupia nazwa. – Ricco się zaczął śmiać
- Historyczna baranie. – Nicko zmierzył go lodowatym spojrzeniem. - Z czego się śmiejesz ?
- O przepraszam. – capitolczyk przestał. Choć minę miał dziwną.
Nicko wbił miecz w ziemię, pogrzebał w jednej z kieszeni, Wyciągnął jakiś okrągły znaczek. Chuchnął na niego i przetarł o mundur. Rzucił w kierunku Ricco. Ten złapał i przyjrzał się znaczek w większości biały miał czerwone obramowanie, w środku było coś czerwonego jakiś liść. Ricco gdzieś coś podobnego już widział. Odrzucił go lekko. Nicko złapał i schował szybko jak skarb.
- Rzeczywiście piękna nazwa, przepraszam pomyślałem o czymś innym. – Nicko kiwnięciem głowy przyjął przeprosiny. – Zapalić nie masz co ?
- Nigdy nie paliłem. - stwierdził Nicko
- To lipa, lipa i to bez miodu. – Ricco podrapał się po brodzie. – Nie stójmy tak musimy złączyć siły, wtedy mamy szanse przeżyć. Obiecuję nie będę dybał na twoje życie.
- Chyba nie mam wyjścia .- powiedział Karmazynowy Gwardzista. – Ale idziesz przodem.
- Daj spokój, obiecałem a ja zawsze dotrzymuje słowa. – Ricco zrobił obrażoną minę.
- Chcesz coś jeść ?- Nicko schował pistolet i miecz, jednocześnie podając Johnowi kawałek usmażonego mięsa.
- Dzięki. – Ricco zaczął jeść z apetytem. – Co to ?
- Mięso. – odparł imperialczyk, porucznik kiwnął głową
- Chodźmy poszukać papierosów i przeznaczenia. Cholernie chce mi się palić.- Ricco spojrzał pytająco na McBraina. – Miecza mi nie dasz ?
Nicko przecząco kiwnął głową
Życzenie spadającej gwiazdy się spełniło. Miał kompana nie był już sam. Szkoda tylko, że kosztowało życie wielu ludzi.
Szli uważnie, ale cały czas rozmawiając.

VII

Petragrad otulony nocą, rozświetlony był jednak milionami świateł. Na południowym stoku miasta znajdowała się dzielnica bogaczy. Stały tu przepiękne wille otoczone ogromnymi ogrodami. W ogrodach zasadzone były wenusjańskie kwiaty, które całą długą noc oddawały nagromadzone w nich światło. Dlatego parki i ogrody w tej dzielnicy wyglądały wręcz baśniowo. Były to jedne z cudów wytworzonych przez starożytnych genetyków Bauhausu. Na jednej z wielu ulic dzielnicy, stał ogromny, jeden z większych w dzielnicy bungalowów. Trzypiętrowy otoczony przepięknym, dużym parkiem. Parkan miał dwa i pół metra wysokości. Co kilkanaście metrów zamontowana była kamera.
Willa należała do rodziny Bourget, sąsiedzi wiedzieli tylko, że rodzina posiada kancelarię prawniczą i firmę kurierską. Choć żadnemu z bogatych sąsiadów nigdy nie udało się skorzystać z usług tej bardzo dobrej ponoć firmy prawniczej. Sąsiedzi widzieli tylko jak głowa rodziny Simon Bourget, co dzień rano udawał się do pracy. Być może się dziwili, ale nikt nie pytał. Zwłaszcza, że rodzina trzymała pieczę nad jednym z bardziej krwawych zakonów Imperium Bauhausu. Zakonem Rosomaka. Zakonnicy nie kryli się ze swoją obecnością i bardzo łatwo było ich dostrzec. Dlatego petragrdzccy złodziejaszkowie i przestępcy z daleka omijali ulicę i jej okolice, nikt nie chciał wpaść w łapy tych zwyrodnialców.
Jak co wieczór Simon Bourget wrócił późną popołudniową godziną do domu. Przy bramie jak zwykle stało kilku zakonników. Sprawdzili samochód i wpuścili go do środka.
- Coś się działo dzisiaj w okolicy? - zapytał siedzący w samochodzie Simon. Mężczyznę z naszywkami sierżanta, ten przecząco pokręcił głową.
- Nic, mamy gorszą renomę niż lokalna Kamora. – odpowiedział zapytany.
- To dobrze, mamy dzisiaj odwiedziny. Na kolacji będzie Pierwszy. – odparł Simon – Pogotowie czerwone.
- Tak jest, zaraz każe wyprowadzić psy. – sierżant przyjął postawę zasadniczą.
- Przyjadą cztery samochody. Hasło na dzisiejszy wieczór. „ Berlin”
- Tak jest, tylko samochody z takim hasłem mina bramę.
Samochód ruszył i pojechał aleją w kierunku dużej willi.
Oczywiście Simon Bourget nie miał żadnej kancelarii, ani firmy kurierskiej. Był tajnym agentem i sługą Richthausena, a willa przy Farbenblumestrasse była miejscem tajnych spotkań Elektora i należała do niego. Połączona była tajnym kilkudziesięciu kilometrowym podziemnym korytarzem wprost z zamkiem i nim zawsze przybywał na spotkania Elektor.
Godzinę później podjechały najpierw trzy samochody. Rosomaki sprawdziły je dokładnie po czym przepuściły. Auta podjechały pod budynek wysiadło z nich około dwudziestu kobiet i mężczyzn. Szybko weszli do środka. Piętnaście minut później podjechał samotny pojazd na numerach Richthausena. W środku był tylko kierowca i siwiejący człowiek Podał prawidłowe hasło i przekroczył bramę. Piękne zdobione wrota zatrzasnęły się. Zakonnicy podwoili straże.

Na parterze budynku znajdowało się trzydzieści sześcioro ludzi obu płci. Wszyscy ubrani w garnitury. Jedni stali, inni siedzieli, wszyscy zachowywali się jednak niespokojne. W pomieszczeniu można było wyczuć gęstą atmosferę. Różnili się tylko znaczkami w klapach i krojem marynarek. Osiemnaścioro agentów ochrony Prezydenta Capitolu i tylu samo agentów ochrony Elektora.
Dach i trzecie piętro zajęte było przez zakonników.
Wielcy tego świata przebywali na drugim. W dużym pokoju w stylu bardzo nowoczesnym i nie podobnym do wystroju w jakim zwykło się spotykać pomieszczenia Bauhausu przebywały cztery osoby. Stanislau Richthausen. Sekretarz Stanu rządu Capitolu Don Johnson i jego osobisty ochroniarz. Wszyscy trzej ubrani w doskonale dopasowane garnitury. Oraz najwyższy z nich wszystkich, ubrany w strój nie pasujący do tego pomieszczenia inkwizytor. Człowiekiem tym był Nikodemus. Don Johnson i Richthausen popijali koniak z wielkich kielichów. Ochroniarz stał przy drzwiach. Inkwizytor z rękami założonymi z tyłu patrzył w okno. Obaj panowie siedząc na wygodnej skórzanej sofie rozmawiali już koło godziny. Koniec rozmowy wyglądał tak:
- Bardzo zależy mi na tym by nasz przyjaciel Prezydent Capitolu, pomógł mi w tej akcji. – Richthausen mówił spokojnie popijając koniak – Akcja ta ma za zadanie odwrócić od nas mroczne oczy.
- Oczywiście po zapoznaniu się ze wszystkimi aspektami sprawy Prezydent podejmie jedyną słuszną decyzję. – odpowiedział Sekretarz Stanu – Dlaczego my ?
- Dlatego, że wasz Korpus Lwów Morskich stacjonuje nie daleko. I będzie na miejscu w ciągu dwunastu godzin. – odparł Elektor.
- Na pewno planowaliście tą operacje już jakiś czas, trzeba było podciągnąć swoje jednostki desantowe. - zripostował Don Johnson. – Mamy narażać życie naszych obywateli ? Dla jakiś niejasnych i zamglonych planów Bractwa i Bauhausu.
- Nie chcieliśmy żeby przygotowania do morskiej akcji zostały zauważone przez heretyków, mogło by to ją zniweczyć.
Nikodemus odwrócił się, podszedł powoli do obu mężczyzn i spokojnie lecz jakimś dziwnym głosem zapytał
- Czyżby Capitolowi zależało na pozostaniu Legionu ?
- Nie zależy. Udowodniliśmy to składając naszą daninę krwi. Bractwo nie może temu zaprzeczyć. – z lękiem odparł Sekretarz
- Wszyscy złożyli. A Legion wciąż jest, być może nie uda się i tym razem ale trzeba próbować, kiedyś się uda. – głos Nikodemusa był chłodny i dudniący.
- Oczywiście będę przekonywał Prezydenta by przychylił się do prośby Jego Ekscelencji. - z widocznym przestrachem mówił Sekretarz. Nigdy nie wiadomo co tym nawiedzonym braciszkom strzeli do łba.
- I o to chodzi. Powodzenia. – Nikodemus założył ręce do tyłu i odszedł do okna.
Słyszał pożegnanie obu mężów stanu. Stał jeszcze obserwując odjeżdżające auta Capitolu.
Odwrócił się do Richthausena, który milczał.
- Coś mi tu śmierdzi.- jego głos był chłodny i dudniący.

Golgotha siedziała z zamkniętymi oczyma w jej głowie powstawały setki planów, niektóre upadały od razu inne pozostawały do ponownego rozpatrzenia lub poprawy.
Miała ponad trzy metry wzrostu, jej skóra o niebieskim odcieniu, taka jaka przysługuje tylko największym i najpotężniejszym Nefarytom, była gładka i lśniąca. Między jej ogromnymi piersiami wisiał mieczokrzyż Algerotha. Żeby nie jej wzrost i rogi, według standardów ludzkich mogłaby być uznana za piękną. Jej oczy otworzyły się nagle. Rozejrzała się i ujrzała bandę nekromutantów, którzy czyścili broń lub pomieszczenie. Nie lubiła legionistów, te zwłoki śmierdziały, ich części ciała odpadały, byli mało efektywni, używała ich tylko w ostateczności . Nekromutanci natomiast byli czymś więcej. Spaczeni żołnierze i heretycy. Nie znali lęku, ale potrafili okazać inicjatywę, umieli pokombinować, i zmuszeni do tego wiedzieli jak utrzymać czystość.
U jej stóp stał jeden z nich, potężny chłop jego, zbroja była mieszaniną pancerzy Capitolu i Legionu.
- Gene, wezwij mi Stahlera. – głos pochodził jakby z innego wymiaru.
Wezwany, odwrócił się rzucił na kolana, kiwnął głową na znak że rozumie, coś burknął, wstał i pobiegł w kierunku wyjścia. Można ich było nauczyć, że zachowywali się jak najlepsi słudzy, wierni i poddani bardziej niż niewolnicy. Golgotha wykrzywiła usta, ten grymas mógł być jednak uśmiechem.
Zamknęła oczy, jej umysł znowu wypełniły setki planów. Nowych planów.
Czas w Cytadeli jest pojęciem względnym. Ale minęło około godziny nim zjawił się Stahler. Erwin Stahler ubrany w Pancerz Zepsucia, był jej niewolnikiem i zarazem jednym z generałów. Najlepszym. Jego umysł pracował z zimną kalkulacją i potrafił nadać ostateczny kształt, planom jego Pani.
Erwin ukląkł na jednym kolanie, pochylił głowę.
- Słucham Golgotho, co masz mi do zakomunikowania. – jego głos był bardzo ludzki, ale biła w nim nuta jakiejś agresji.
- Dostałam przesłanie od mojego podnóżka, coś dzieje się na Ziemi, to coś wymaga naszej interwencji.- mówiła głosem z innego wymiaru - Mamy tam jakieś sługi ?
- Kilku szakali, ktoś usunął nam dużą grupę kultystów, nie mam z nią kontaktu. Zostało trochę świeżego narybku.- podniósł głowę i spojrzał na Golgothę.
- Nie dobrze, będziemy musieli wziąć oddziały z Cytadeli.
- Można wykorzystać, kogoś do naszych planów. Wtedy będzie trzeba użyć tylko niewielkich sił. – odpowiedział.
- Masz kogoś na myśli ? – zapytała, ale było to równoznaczne z twierdzeniem. W tej chwili byłby biedny jakby nie miał tego kogoś.
- Masyph renegat od Demnogonisa. – odparł z zimnym uśmiechem. – Trzeba go będzie tylko złamać, ale z tym nie powinno być problemu Pani.
- Sługi Demnogonisa, nie cierpię ich, strasznie cuchną. – na jej twarzy pojawiło się obrzydzenie. – Jest konieczny ? Może chcieć jakąś nagrodę ?
- Jak wykona dla nas zadanie oddamy go w ręce Sherkala. Pustulatosowi brakuje jego głowy do kolekcji. – jego uśmiech był jeszcze bardziej zimny.
- Brzmi ciekawie. – Golgotha uśmiechnęła się również, jej grymas zmroził krew nawet Stahlerowi.
- Pozostaje kwestia odnalezienia niewielkiego oddziału Bauhausu. – spojrzała na niego, pytająco – Czy tu też masz dla mnie dobre wieści ?
- Śmiem twierdzić, że tak. Mój szpieg widział taki.
- No to niech trzyma go w zasięgu wzroku. Erwinku. – uśmiechnęła się do niego, można by rzec normalnie.
- Niestety jego dusza, opuściła ciało, zrobił się nie ostrożny. Jeśli jednak wyruszymy zaraz, znam miejsce gdzie urwał się z nim kontakt. Znajdziemy ich szybko.
- Bardzo dobrze Stahlerku, dostaniesz za to nagrodę. – mówiąc to rozchyliła swoje długie zgrabne uda. – Choć do Pani.
Stahler zaczął się nachylać.
- Jeszcze kwestia ataku na Cytadelę sługi Alkahaia na Wenus. – powiedziała nagle.
- O to niech się martwi Alkahai. – odrzekł, nurkując między jej nogami
- Baaardzzoo dobrze! – krzyknęła – Masz rację.
Minęła kolejna godzina w miejscu, gdzie czas jest pojęciem względnym.



Peter ze swoją kampfguppe zbliżał się powoli do celu swojej misji. Łaska Kardynała opuściła go jednak, przynajmniej na moment. Nadeszła nie oczekiwana burza piaskowa, połączona z silnym deszczem. Zaginął jeden z radiooperatorów wraz ze sprzętem i trzech jeagrów. Stahler i Monica przy pomocy łowców podjęli natychmiastowe poszukiwania. Pomimo nie sprzyjającej aury szukanie zaginionych trwało cała dobę, nie przyniosło jednak skutku. Pogoda zmieniła się diametralnie tak nagle jak nadeszła. Nie było jednak łączności, co bardzo martwiło landobersta. Mimo złych nastrojów Peter zbliżył się do Monic. Po całodziennych poszukiwaniach, gdy sprawdzili warty, chyłkiem opuścili obóz i udali się do pobliskich ruin. Tam Peter i Monica zrobili to, czego prawdopodobnie nie powinni nigdy zrobić. Nie miał jednak wyrzutów sumienia, a nawet jeśli, starannie to ukrywał, zwłaszcza przed sobą. Wymykali się z bazy co noc.
Cztery dni później nie niepokojeni przez wrogie plemiona dotarli do pierwszego celu. Miasta, którego obywatele dawno go opuścili zostawiając w nim tych, których wziąć nie chcieli. Część z tych ludzi przyłączyła się do lokalnych plemion, większość jednak od pokoleń poruszała się wśród tych ruin tworząc zdziczałe bandy kanibali i różnego rodzaju łupieżców. Stanęli na granicy miasta, jeden z żołnierzy przyniósł kawałek zardzewiałej tablicy. Mimo wyraźnych kłopotów, można było odczytać dwie pierwsze litery. Jedna to było P, druga prawdopodobnie H.
Peter wyjął ukryty mapnik. I wyjął z niego jedną z dwóch map. Mapa przedstawiała rozległe miasto, z zaznaczoną siecią kanalizacji i wszelkiego rodzaju tuneli. W rogu mapy była nazwa Phoenix.
- Jesteśmy tutaj. - wskazał palcem na mapę . – Miejsce to a właściwie ulica lub dystrykt nazywało się kiedyś „Happy Valley”. A musimy dotrzeć tutaj.
Wskazał miejsce gdzie czerwonymi literami pisało „University”.
- Czego tu szukamy jeśli łaska ? – spytała z zaciekawieniem Monica.
- Dalszych wskazówek odnośnie naszej misji. – odpowiedział studiując mapę - Teraz musimy wybrać najlepszą, co niekoniecznie musi znaczyć najkrótszą drogę.
- Nie o to pytam. Co dokładnie jest celem naszej misji ?- Monica i pozostali żołnierze patrzyli na Petera z zaciekawionymi oczami
- Nadzieja. – zza pleców Petera odezwał się Jean-Paul II.- Jak zawsze nadzieja, coś za co warto umrzeć w tym chorym świecie.
- Pójdziemy tędy, przez „Pinnacle Peak” i „Union Hills” do drogi numer „17”. – Stahler pokazywał na mapie wszystkim. Kiwając głową na znak, że zgadza się ze stwierdzeniem Kata. – Spróbuje przez te góry tutaj, jeśli się nie uda cofniemy się do drogi. Jeżeli Kardynał będzie nad nami czuwał wyjdziemy w „Scottsdale”, przetniemy „Hayden” i dojdziemy do „101”, później już prosto. Na skrzyżowaniu „101”i „87” skręcimy na wschód i będziemy przy uniwersytecie. A tam wyjaśnię wam dokładnie cel naszej misji, jeśli znajdziemy to co mamy znaleźć.
- Amen – stwierdził Executioner. – Rozumiem, że wyruszamy zaraz.
- Tak, niebawem. Godzina odpoczynku. Szanowni łowcy do mnie. – Jaegrzy przygotowali się do krótkiego odpoczynku. Łowcy podeszli do Petera i zaczęli cos szeptać.


Dzięki Penelope, major Steiner był nie daleko i przez lornetkę obserwował odpoczynek grupy Stahlera. Tym razem los z jego kampfguppe obszedł się łaskawiej, doświadczenie żołnierzy wzięło górę. Widział poszukiwania, nawet je kontynuował po odejściu Stahlera. Nie znalazł jednak nikogo. Obserwował też nocne wycieczki pani kapitan i landobersta.
Ci Stahlerowie, zdradę mają we krwi konkludował. Choć obserwując Monice wcale Peterowi się nie dziwił, jakby chciała sam mógłby się z nią wymykać co noc, albo i częściej.


- Więc sam ich rozwaliłeś ? – zapytał Nicko
- Sam. Zastępcę Gubernatora, Naczelnika policji, Głównego Sędziego i ze setkę parszywych gnojów. Cholerna mafia, banda pasożytów. Wszyscy byli w to zamieszani. Kobieta, która dała mi schronienie Marlena. Miała sklepik, żeby ją ostatecznie przestraszyć wybili jej wszystkie okna. Więc ja wybiłem ich. – odpowiedział John Ricco
- No nie źle. Twardziel jesteś. – ze śmiechem odpowiedział McBrain.
- Działałem w nocy, zabijałem kilku na raz. Teraz sprawą zajął się komisarz Gordon.- kontynuował. – Wiele krwi, ale się im należało
- Mroczny rycerz z ciebie, rozwalać po ciemku. Widzisz jak nietoperz. ?
- Typowe imperialne poczucie humoru, co ? – Ricco spojrzał na McBraina
- Twoje też jest kapitolne. – odparł Nicko. Zatrzymując się. – Padnij.
- Co się stało ?- szepnął John rzucając się na ziemię.
- Tam coś, lub ktoś leży. – wskazał palcem McBrain
- Ciemno jak cholera, nic nie widzę.- John wytrzeszczał oczy.
- Ty mroczny rycerz, nocny łowca, nietoperzyk. – pode śmiał się imperialczyk.
- Ha, ha, ale śmieszne. Już widzę. – Ricco spojrzał się na McBraina i wytknął język - Podczołgajmy się.
Nie czekając na gwardzistę, porucznik ruszył do przodu. Czołganie przez pełzanie szło mu nad wyraz sprawnie. Podczołgali się koło stu metrów. Z miejsca nowej obserwacji widać było dwa szkielety w mundurach Bauhausu. Stanęli i podbiegli. Szkielety leżały jeden na drugim pozbawione mięsa i wnętrzności jednak oporządzenie wyglądało na nie tknięte. John złapał za strzelbę, McBrain wyciągnął pistolet i wycelował w Capitolczyka.
- Osrało cię znowu Impie. – powiedział Ricco, zarzucając strzelbę na plecy. – Już dawno mogłem cię załatwić. Dlaczego tego nie zrobiłem ? Bo cię polubiłem, schowaj tego straszaka, może chłopcy mają coś, co nam się przyda. Świeć Panie, nad ich duszami.
- Dobrze, masz rację. – Nicko schylił się przeszukiwać, martwych Budulców.
Dodatkowa, amunicja, manierki, materiały opatrunkowe, lornetka. Ricco cieszył się jak dziecko, u jednego z martwych znalazł paczkę papierosów. Nicko przytknął manierkę do ust, mało się nie udusił, trunek mało nie wypalił mu gardła. Ricco wyjął jednego papierosa, wsadził go do ust. Zapalił, szczelnie zasłaniając, ogień. Później to samo robił z żarem papierosa.
- Imperialne Dunghille, kicha. Już Mishima robi lepsze fajki. Ale na bezrybiu i rak ryba. – mówił jakby sam do siebie. Wypuszczając kłęby dymu.
- Jakaś łuna, uważaj. – Nicko wskazał palcem. Przylgnęli do ziemi.
- Poczekaj. Skończę palić pójdziemy sprawdzić. – odparł Ricco. Nicko kiwnął głową.
Poruszali się cicho, w milczeniu, jednak szybkość z jaką to robili wywarła by wrażenie, na wielu obserwatorach. Nie było w tym wszak nic dziwnego, dwóch doświadczonych żołnierzy.
Dotarli do załomu góry, łuna była już bardzo wyraźna. Przypadli do ziemi. Podczołgali się, wychylając lekko głowy. Widok jaki ujrzeli był straszny. W dole dopalały się, resztki bazy Bauhausu, leżało mnóstwo ciał, najwięcej leżało przy wejściu do groty. kręciło się pełno postaci, mimo mundurów imperialnych postacie te miały krzyżomiecze Algerotha. Kręciło się też kilka pomiotów Legionu. Nicko przez lornetkę, przyjrzał się postaciom, wydawało się, że poznaje twarz jednego blondynka. Chłopak stał na warcie, kiedy jego kompania szła na patrol. Jego twarz miała pierwsze oznaki mutacji, ale to nie mógł być nikt inny. Zagryzł wargi, więc to nie oficer, był winny. Regularni zdradzili. Jego kompania, okryta była hańbą przez tych psów, prawdopodobnie w dowództwie uważali, że „Kanadyjskie Klony” przeszły na stronę ciemności . Zemsty nadszedł czas.
- Spójrz tam. – Ricco klepnął McBraina w ramię. Z boku za krzakami, kilku, heretyków gwałciło pozostałą przy życiu, recitorkę. – Uratujmy ją.
- Jasne, przy okazji będzie mniej heretyków. – Nicko podał jeden miecz porucznikowi. – Tak będzie ciszej. Umiesz się tym posługiwać ?
Odpowiedzią było spojrzenie Johna.
Słychać było jęk ofiary i śmiech oprawców. Oraz ich gardłowe docinki. Nagle jak anioły zemsty pojawiły się dwie postacie, które cięły mieczami z wściekłością. Każde uderzenie przynosiło śmierć, wszystko trwało sekundy. Przeszli przez regularnych jak burza, ostatni umarł gwałciciel, nie zorientowany do końca o co chodzi. John i Nicko okryli nieszczęsną znalezionym mundurem i chwytając ją za ręce znikli równie szybko jak się pojawili.
Nicko wrócił zresztą zaraz po amunicję i dwa karabiny. Reszta heretyków i stworów ciemności plądrowała bazę. Nie zwracając uwagi na stojące z boku krzaki. McBrain zauważył jeszcze jedną postać, która wydawała rozkazy. Potężny mężczyzna, w dziwnym pancerzu jakby zrobionym z mięśni i kości o potężnych szponach. Krzyczał i wydawał rozkazy, a pomioty biegały biegiem wynosząc skrzynie, które przeszukiwały w nadziei, że coś znajdą.

Nicko i John obserwowali jak Legion szukał jeszcze z pół godziny i zaczął powoli znikać za górami. Ostatni odszedł stwór w tym dziwnym pancerzu. Nikt nawet nie zainteresował się brakiem gwałcicieli. Odczekali jeszcze z godzinę i Ricco wybrał się na rekonesans. Nicko musiał uspokajać płaczącą ciągle bauhauserkę. Dowiedział się od niej, że nazywa się Stacy Valentine była drobną blondynką. Młoda dwudziesto paro letnia, o strasznie niebieskich oczach. Twarz musiała mieć ładną jednak teraz z oczu płynęły łzy i miała strasznie czerwony i zakatarzony nos.
- Nie płacz, mogłaś zginąć. – usiłował ją uspokoić. Nie bardzo wiedział jak, nie uczyli go uspokajać, wręcz przeciwnie nauczyli go jak wzbudzać strach i przerażenie. A to były zupełnie inne odczucia. Jeszcze kilka dni temu ona mogła być na jego celowniku, teraz musiał się nią zaopiekować. Dziwny jest ten świat.
- Łatwo ci mówić, to nie ciebie te świnie. – płakała. – Jak ja mam teraz żyć ?
- Żyj dla zemsty. – odparł. – Każdy martwy pomiot powinien ci przynosić ulgę.
- Łatwo ci mówić. – płakała dalej.
- Przestań, już. Kardynał cię ocalił więc musisz teraz zrobić wszystko żeby udowodnić, że byłaś tego godna. – nie krzyczał ale jego ton był ostry. Stacy popatrzyła na niego załzawionymi oczyma. Jakby się uspokoiła. – Lepiej powiedz czego tutaj szukali ?
- Nie wiem, portal się otworzył i wyspali się z niego heretycy. Nas było niewielu, czekaliśmy na zmianę. Jesteśmy, a raczej byliśmy tutaj już ponad rok. Za miesiąc mieli nas wymienić. – szlochała.
- A działo się ostatnio coś dziwnego ? – zapytał, okrywając ją. Przez przypadek zobaczył kawałek jej niedużych piersi. Odegnał od siebie złe myśli.
- Kapitan Martens i sierżant Brandt nie wrócili do bazy, ale czasami chodzili się upijać do wodzów okolicznych plemion, więc nikt się nie zdziwił ich brakiem. – odparła już prawie bez szlochania.
- Tylko ? Widziałem wasze transportowce. – jego wzrok prawie ją przebił.
- Rzeczywiście przyleciały jakieś grupy specjalne, miały czegoś szukać. – spojrzała na niego z przestrachem. – Ale to tajemnica.
Wyjął i pokazał jej mapę znalezioną przy nekromagu.
- Znasz tę mapę, mówi ci ona coś. ?
- Takie mapy były dla tych co przylecieli. – w jej oczach pojawiły się ogniki. - Skąd to masz ?
- Jeszcze jedno pytanko Stacy. A ja odpowiem na twoje. – Spojrzał jej w oczy. – Jakieś cechy kapitana lub sierżanta ?
- Bo ja wiem, kapitan palił jakieś imperialne papierosy. – odpowiedziała patrząc się pytającym wzrokiem.
- Czyli kapitan też nie wróci dziecinko. Jego szkielet leży wraz z drugim kilka kilometrów stąd. – odparł - On albo sierżant pracowali dla Legionu, znalazłem to przy nekromagu.
Nicko podniósł się, bo zobaczył zbliżającego się Johna.
- Pomioty nie wrócą, przelazły przez jakiś portal. Chodźmy przeszukać bazę, może zostawiły coś dla nas.- John pomógł podnieść się Stacy. – Poza tym panienka musi się w coś ubrać.
W czasie podchodzenia do bazy McBrain opowiedział Ricco, swoją rozmowę z Valentine.
Porucznik pokiwał głową. Przeszukali bazę - znaleźli wodę, trochę pożywienia, broń i amunicję. Stacy ubrała się w nowy mundur, Nicko umył się, ogolił i zmienił bluzę oraz spodnie, pancerz postanowił jednak zostawić swój. Była ich teraz trójka, byli dobrze przygotowani na różne niespodzianki. Ricco znalazł kilka paczek papierosów. Co cieszyło go chyba bardziej niż znalezienie nadającej się do picia wody.
Stacy stała obok Nicko, ten patrzył się na porucznika pytająco.
- Ty jesteś tutaj oficerem. Co robimy ? - spytał - Chyba cię nauczyli.
- Bez zgryźliwości Nicko. – Ricco poprawiał oporządzenie, patrząc na Stacy, która wyglądała już o wiele lepiej. Była ładną dziewczyną. – Pomimo, że bardzo nie lubię twojej korporacji Stacy, uważam iż musimy ostrzec tych, którzy wyruszyli przed nami. Legion za bardzo interesuje się tymi grupami. Wszyscy gotowi, to niezwłocznie wychodzimy, i próbujemy ich dogonić. Mam nadzieje, że nie będzie za późno.
- Taką robotę lubię. – Nicko pogładził się po ogolonej twarzy.


Na Wenus na jednej z wysp stała ogromna Cytadela. Hańbiła swoim widokiem okolice. Nad horyzontem pojawiła się duża grupa Aerial Dreadnoughtów. Pierwsze jakie nadleciały zalały Cytadelę morzem ognia. Tysiące bomb spadło na nią i jej okolice. Tysiące wybuchów i ogromny huk rozlały się po wyspie. Tysiące bomb zapalających wypełniało każdą szczelinę w jaką udało się dostać rozgrzanemu napalmowi.
Z następnych wylatywały Raveny atakując cele wymagające dokładniejszej precyzji.
Kolejne wyglądały jak olbrzymie chmury, które zamiast kroplami deszczu płakały spadochronami. Każdy wyrzucał z siebie dwustu spadochroniarzy, którzy ładowali na przygotowanym wcześniej przez bomby terenie. Nad spadochroniarzami latały myśliwce atakujące wszystkie próby kontrataku.
Jednocześnie z morza zaczęły wyłaniać się setki barek. Znajdujący się w nich żołnierze podziwiali pokaz fajerwerków. Nie czuli strachu, to nie pierwszy desant w ich życiu. Pierwszy Korpus Lwów Morskich Capitolu wkraczał do boju.
Wylądowali w nikłym ogniu wroga. Ubrani na zielono-niebiesko żołnierze momentalnie zajęli stanowiska ogniowe wroga. Ułatwiając lądowanie następnym rzutom. Zatrzymali się na chwilę zaatakowani przez grupę Razyd i Pretoriańskich Łowców . Wsparcie w postaci blitzerów, którzy atakowali stwory od tyłu utorowało im zaraz drogę.
- Jak ja lubię zapach napalmu o poranku radował się generał Duvall. – kiedy wśród, żołnierzy, kroczył do boju.
Trzy dni trwały zacięte boje, poległy setki Capitolczyków, Bauhauserów i sług światła. Cytadeli nie zdobyto. Atakujący przy pomocy barek wycofali się z wyspy. Nikt wtedy sobie nie zdawał sprawy, że setki zabitych. To próżny trud. Bowiem Alkahai i jego słudzy nie zdawali sobie bowiem sprawy z planów Richthausena.


Stahler w swoim Pancerzu Zepsucia stał nad klęczącym Masyphem, którego ręce były związane z tyłu grubymi łańcuchami. Nefaryta złorzeczył wypluwając setki bluźnierstw jak karabin maszynowy.
Dał się nabrać jednemu ze szpiegów Stahlera. Teraz był jego jeńcem, wpadł w zastawioną pułapkę. Kilka kilometrów stąd jego horda siedziała wśród gór nieświadoma tego, że ich wódz może stracić zaraz życie. Stahler nie odzywał się stał nad nim jak kat, czekając widocznie na kogoś. Obok niego stał człowiek, który wystawił Masypha, udając sługę Demnogonisa, okazał się sługą Algerotha. Ściana w ruinach budynku zadrgała, zrobiła się jakby była z wody. Wyszła z niej Golgotha. Uśmiechnęła się na widok skrępowanego Nefaryty.
- Witaj Masyphie. – powiedziała jakby od niechcenia. – Słyszałam, że jest parę istnień, które interesują się miejscem twojego pobytu .
- Wsadź sobie te informacje do twojej bezdennej… - Masyph urwał uderzony przez Golgothę , choć było to prawie nie możliwe, z jego ust popłynęła krew koloru smoły i gęsta jak ona.
- Nie zamierzam słuchać twoich impertynencji. Kiciu. – wycharczała Golgotha swoim nienaturalnym głosem. – Po prostu Sherkal czeka na ciebie.
Masyph choć skuty grubym łańcuchem spojrzał na nią bez lęku.
- Co ci obiecał ten śmierdziel ? – szarpnął się a łańcuchy zabrzęczały nieprzyjemnie.
- Czy to ważne ? – Golgotha uśmiechała się triumfująco. – Nie wiem czy chce mi się spełniać prośby tego, jak go ładnie nazwałeś „śmierdziela”.
- Więc co chcesz. ?
- Ciebie i twoich oddziałów. W zamian za ochronę. – Golgotha nachyliła się nad Masyphem. Cofnęła jednak zaraz twarz gdy poczuła woń Nefaryty. Przyznała w duchu jednak, że i tak jak na sługę „Gnilca” wygląda dobrze.
- Jestem renegatem, już raz zdradziłem. – uśmiechnął się do niej zgryźliwie.
- Mnie nie zdradzisz. – odpowiedziała mu jeszcze gorszym uśmiechem, który zwykłego człowieka mógłby zabić.
- A jeżeli ? – Masyph patrzył jej prosto w oczy. Szarpiąc przy okazji łańcuchami.
- Uwierz mi na słowo. Śmierć z ręki Sherkala była by nic nie znaczącym elementem twojego życia w porównaniu do losu jaki zgotuje ci ja. – To mówiąc Nefarytka przełamując odrazę nachyliła się nad Masyphem. Mimo smrodu zaczerpnęła powietrza i ich oczy spotkały się. Patrzyli się na siebie koło minuty.
Masyph zawył i przewrócił się na bok. Z jego ust toczyła się piana, z ogromnego nosa leciała czarna jak smoła krew. Oczy wyszły z orbit i wywróciły się.
Golgotha wyprostowała się. Jej uśmiech był tak straszny, że człowiek stojący koło Stahlera zawył jak pies i schował się za niego. Nawet się na niego nie spojrzała.
- I co przyjmujesz moją służbę ?
- Tak Pani.– Masyph ledwo mówił - Proszę cię o ochronę. I przyrzekam lojalność.
- Wierze ci Masyphie. – odwróciła głowę do Stahlera. – Erwinie uwolnij naszego nowego kompana.
Sługa Nefarytki podszedł do leżącego. Jego Nekrobioniczne Szpony rozerwały łańcuchy jakby te były z papieru. Patrząc na Golgothę uśmiechał się dziko, miał rację czekała go nagroda.
Masyph wstał rozcierał ręce. Patrzył się na Nefarytkę.
- Przyprowadź mi swoje sługi przyjacielu, a obiecuje ci że nie pożałujesz swojej decyzji.
- Mam nadzieje. – powiedział. – Gdzie się spotkamy?
- Dostaniesz ode mnie sygnał. – powiedziała Golgotha. – I pospiesz się.
- Już idę. - ukłonił się nisko swojej nowej Pani. Już miał wychodzić, zatrzymał się nagle. – A jeszcze jedno.
Łapy Masypha wyskoczyły i złapały człowieczka. Przerażony krzyczał, kiedy Masyph rozerwał go na pół.
- Od teraz to los zdrajców. – odwrócił się i poszedł w mrok. Człowiek w kałuży krwi drgał jeszcze przez moment..

Oddział Petera Stahlera przedzierał się przez ruiny miasta Phoenix napotykając bezładne grupy zdziczałych ludzi. Jaegrzy i reszta dzielnie sobie z nimi radzili. Wyszkolenie i dyscyplina bez problemu wygrała z obłąkańczymi atakami kanibali, łupieżców. Stahler zakazał ognia ciągłego, żeby jak najdłużej oszczędzać amunicję. Pomimo przewagi grupy, droga do punktu docelowego zajęła im cały dzień. Dotarli gdy się już zmierzchało. Budynki mimo lat wyglądały dość solidnie. Peter kazał rozbić w nich obóz. Oczyszczenie miejsca zajęło koło godziny, i tutaj kryła się bowiem jedna z band kanibali. Jaegrzy strzelali do atakujących ich z wrzaskiem tubylców, jak do przysłowiowych kaczek. Kanibale gdy stwierdzili, że nie dadzą rady powstrzymać przybyszów, uciekli. Obóz został rozbity.
- Jutro przeszukamy to miejsce. Teraz należy odpocząć. – mówił Stahler do dowódców drużyn. – Jakie straty ?
- Dwóch jaegrów zginęło. Siedmiu jest rannych, wszyscy lekko. – odpowiedział sierżant Hagen. – wypoczną i jutro powinni nadawać się do służby.
- Dziękuje, proszę wystawić warty.
- Tak jest. – Hagen zasalutował i oddalił się. Wydając rozkazy podążającym za nim sierżantom.
Stahler odwrócił się w kierunku Belmondo
- Jak Amanda ? – czy nadal są z nią problemy.
- O nie, panna Amanda radzi sobie nad wyraz dobrze. To jest tak jakby, ktoś dodawał jej sił. – Kat oglądał swoje ręce.
- To dobrze.
- Mam jedno pytanie. Za nim wyruszysz z panią kapitan na obchód wart. – Jean -Paul spojrzał Stahlerowi w oczy. Było ciemno nie było widać jak Peter się czerwieni. – Słyszałeś może strzały ?
- No dużo słyszałem dzisiaj strzałów. – odpowiedział Stahler.
- Nie o to mi chodzi. To tak jakby ktoś kilka kilometrów od nas walczył. – Kat nie dawał za wygraną
- Być może te bandy walczą też między sobą. To jest bardzo prawdopodobne. – Stahler był przekonany o słuszności swoich racji.
- Tak i strzelają z AG- 17 i MG- 80. To jest bardzo prawdopodobne. – Kat miał dziwną minę. – Idź już pani Monica niecierpliwi się na obchód.
Executioner odwrócił się. Stahler stał jeszcze chwilę czerwieniąc się, patrzył na odchodzącego Belmondo. Potem ruszył w kierunku Monic, udali się na obchód jak co wieczór. Stahler i Belluci, mieli już nie wiele czasu musieli wykorzystać każdą okazje.


Dzisiejszy dzień Steiner mógł zaliczyć do udanych, bez strat własnych on i jego kampfgruppe zabili koło pięciuset tubylców.
Na trafił na ich skupisko akurat jak zbierali się w olbrzymią bandę , która miała zaatakować oddział Stahlera. Jego „Mroczni Łowcy” unurzali się we krwi. Jedynie świętoszki nie brały w tym udziału. Patrzyli oboje obojętnymi oczami jak jego wiarusy walczą. Wystawił warty, a resztę zespołu szturmowego ukrył w jakiejś olbrzymiej piwnicy. Wziął karabin i chciał wyjść, by jak zwykle sprawdzić co porabia. Stahler. Ktoś złapał go za rękę. Steiner szarpnął się. Obok niego stała Mortyfikatorka.
- Mogę panu towarzyszyć majorze ?- patrzyła na niego obojętnymi oczami. Steiner w pierwszej chwili chciał odmówić. Ale co tam niech idzie.
- Mam na imię Max. Mogę oglądać rzeczy, które nie są przeznaczone dla Świętych oczu.
- Wiele rzeczy widziałam. – odparła Mortyfikatorka. – Na imię mam Izabella.
- Piękne imię, chodźmy się przewietrzyć.
Wiatr był dość silny, rozwiewał długie włosy Izabelli i Maxa. Szli cicho nie rozmawiając. Podeszli do rogu ulicy. Steiner, wyjął lornetkę. I powoli przeczesywał domy.
- A więc landoberst znalazł uniwersytet, jutro okaże się czy wracamy do domu. Czy spacerujemy nadal.
- Masz nadzieje, wracać ?
- Nie. Dopóki nie zobaczę tajnej broni bractwa. – Max zbliżył swoją nieogoloną twarz do jej, nie broniła się. Tej nocy gwiazdy świeciły nie tylko dla Stahlera i Belluci.
VIII

Ledwo zaczęło świtać Peter zwołał wszystkich żołnierzy, za wyjątkiem tych stojących na warcie, rannych i sanitariuszy. Jean-Paul nie zgodził się brać udziału w poszukiwaniach, wraz ze swoimi ochroniarzami postanowił uczyć Amandę walki wręcz. Czingaczkuk wyruszyli na zwiady, mieli przeprowadzić rekonesans i zbadać czy plemiona kanibali nie planują jakiejś zemsty na jego kampfgruppe.
Wyjął ukryty mapnik i obok przedziału na mapy, była druga przegroda, w której znajdował się plan budynku, w którym się teraz znajdowali. Budynek był strasznie zdewastowany. Dwie i pół godziny zajęło im odnalezienie skrzydła, którego szukali. Miejsca gdzie kryła się TAJEMNICA. Na rozwiązanie, której wszyscy czekali. Tajemnica, dla której wiele osób odniosło rany lub poniosło śmierć. Znaleźli je przez przypadek, tak jakby to miejsce samo chciało być odnalezione. Jeden z recitorów zobaczył wąską stróżkę światła przebijającą się przez chmury padające na kamień. Jakże wielkie było ich zdziwienie, gdy miejsce to okazało się właściwym. Pod dość dużych rozmiarów kamieniem, znajdowała się betonowa płyta. Płyta według wskazówek miała ukrywać wejście do tajemnej krypty, która miała zawierać wskazówki do odnalezienia prawdziwego celu misji. Takie przynajmniej były założenia.
- Przynieście ładunki, przygotować to miejsce do wysadzenia. – Stahler był podekscytowany. Tylko on wiedział, że nawet bardziej niż wtedy gdy pierwszy raz brał Monic w swoje ramiona. Wielka tajemnica, którą i on chciał poznać, była w zasięgu ręki.

Max przygotował schronienie dla siebie i swoich ludzi bardzo dokładnie. Ukryci , sami mogli obserwować wszystko co wokoło nich dzieje się w ruinach. Zawołał go jeden z wartowników. Przez dobrze zamaskowany otwór zauważyli człowieka. Steiner obserwował go ze spokojem, gdyż wyglądał jak jeden z jego przewodników. Krępy i czujny, miał podstrzyżone włosy. A ubrany był w coś co przypominało futro. Z tym małym wyjątkiem, że futro zrobione było z ludzkich skalpów. Uzbrojony w starą wersje karabinka automatycznego Bauhausu i nóż, którego widać było tylko koniec pochwy. Mimo że łowca skalpów widział więcej niż przeciętny człowiek przeszedł koło kryjówki nie zwracając na nią uwagi. Kamuflaż zdał egzamin. Izabella po nocy nie odzywała się znowu. Max nie odzywał się do niej też, widocznie tak się kocha w Bractwie. Tylko ten malec patrzył na niego jakoś dziwnie. „Mroczni Łowcy” zajmowali się przeglądami broni. Amunicji i żywności mieli pod dostatkiem dwa dni temu „Panther” zrzucił im zaopatrzenie. Rozmawiał ze swoimi ludźmi, byli trochę zmęczeni taką zabawą w kotka i myszkę. Jednak pieniądze, jakie mieli dostać za tą misję wymagały poświęceń.
Koło trzech godzin po przejściu zwiadowcy, Max i jego kompani usłyszeli serię stłumionych wybuchów.
- Wydaje mi się, że nasz kolega Stahler znalazł to czego szukał. – spojrzał na Mortyfikatorkę i dodał. – Raczej nie ma nadziei na powrót.

Saperzy musieli założyć cztery ładunki, żeby gruba płyta ujawniła ukrytą pod nią czeluść. Piąty założono w taki sposób żeby powiększyć wejście nie uszkadzając środka. Wejście w płycie grubości koło metra pozwalało na swobodne przeciśnięcie się dobrze zbudowanemu człowiekowi. Żołnierze oświetlili dziurę. Kilka metrów poniżej otworu widać było schody, zakurzone i pokryte kawałkami gruzu. Peter, Monica i dziesięciu żołnierzy miało wejść do środka. Reszta miała ich ubezpieczać z zewnątrz. Doszło do kłótni i przepychanek, każdy chciał się znaleźć w dziesiątce wybranych. Peter musiał losować, obiecując reszcie, że jak krypta zostanie zbadana, każdy będzie mógł do niej wejść. Podniecenie u wszystkich było tak wielkie, że padły głosy aby losował Peter i Monica. Stahler jednak przywołał kłócących się żołnierzy do porządku. Skład grupy stanowił Peter, Monica, recitor, który zauważył kamień i dziewięciu wylosowanych szczęśliwców. Przygotowali liny, maski, latarki, broń i po kolei zaczęli znikać w ciemnym otworze.
Schody były długie, miały ponad dwieście metrów, ale nie były zbyt strome raczej łagodnie opuszczały się w dół. Wiodąc grupę ludzi ku niewiadomemu. Na ich końcu znajdował się krótki korytarz, który prowadził do jakiegoś pomieszczenia. Przeszli ostrożnie jednak z dość sporym pośpiechem. Pomieszczenie było niewielkich rozmiarów. Było prawie puste jeśli nie liczyć wiszącego na ścianie krzyża i posągu Kobiety, naturalnej wielkości. Jej twarz była piękna, wyrażała miłość i ogromny spokój. Ubrana w powłóczystą szatę okrywającą głowę i całe ciało, ręce miała rozłożone jakby w geście błogosławieństwa, nogami stała na czymś co przypominało planetę. Wstępne oględziny i wiadome było, że kontynenty ukazują Matkę Ziemie. Jej głowa otoczona była aureolą z gwiazd. Dwanaścioro ludzi stało z otwartymi ustami, jakby porażeni. Nie byli wstanie oderwać oczu od jej pięknej i spokojnej twarzy. Milcząc stali dłuższą chwilę. Z odrętwienia wyrwał ich trzask, krótkofalówki.
- Landoberst Stahler, jak mnie pan słyszy ? – dobijał się sierżant Hagen – Nic się wam nie stało ?
- Nic, czujemy się dobrze. – odpowiedział pośpiesznie wyrwany z letargu Peter – Znaleźliśmy jakiś posąg. Przygotujcie liny trzeba go będzie wyciągnąć.
Posąg okazał się dość lekki, sześciu jaegrów zarzuciwszy sobie posąg na ramiona, ruszyło schodami w górę, Szli ostrożnie jakby bojąc się obudzić Piękną Kobietę. Monica podeszła i zdjęła ze ściany krzyż. Był inny niż krzyże Bractwa, z przybitym do niego mężczyzną.
Pozostali skierowali się ku wyjściu.
Podróż na górę wydawała się chwilą w porównaniu z drogą na dół. Opuścili kryptę w pośpiechu. Ostatni wyszedł Stahler, ze zdziwieniem obserwując swoich ludzi, którzy stali wpatrując się w ustawiony posąg. Ponad czterdzieścioro kobiet i mężczyzn przyglądało się w milczeniu, prawie nie mrugając. Wliczając w to tych, którzy byli już w letargu w krypcie. Jakiś wewnętrzny głos namawiał go by także się spojrzał. Zauważył zbliżającego się Kata, jego cienie i panią porucznik recitorów. Kamila, Amanda i Vincent, stanęli jak wryci przyglądając się posagowi, dołączyli do innych osłupiałych. Jedynym na którego nie działał urok posągu wydawał się być Executioner.

Max Steiner rozmawiał ze swoim zastępcą kapitanem Walterem. Rozmowę przerwał im cichy jęk. Odgłos pochodził z miejsca, gdzie przebywała Penelope. Oświetlając sobie drogę latarkami podbiegli do dziewczyny. Cruz leżała na materacu jej oczy, patrzyły przed siebie jakby zobaczyły jakąś postać, jakiegoś ducha. Nie było w nich jednak lęku. Patrzyła tak jakby zobaczyła coś pięknego, coś nie naturalnie pięknego.
- Stahler znalazł coś, na Kardynała. Ten skurczybyk, coś znalazł. – Maksymilian Steiner wydawał się zdziwiony jak nigdy dotąd. Oprócz Waltera, dziewczynę obserwował jeszcze młody Inkwizytor, na jego ustach pojawił się nikły uśmiech.

IX

Jean-Paul Belmondo podszedł do posągu, przepychając się przez stojących bez ruchu żołnierzy. Gdy stanął pod nim, poruszył coś przy swoim niszczycielskim toporze. Ogromne narzędzie zagłady zaczęło cichutko buczeć.
- Przebacz mi o Pani, dość bałwochwalstwa.
Zamachnął się mocno. Uderzył. Posąg rozpadł się na setki kawałków. Małych okruszków. Wszyscy oniemiali wyrwali się natychmiast z letargu. Słychać było szmery. Żołnierze przecierali oczy, nikt za bardzo nie wiedział co się stało. Wszyscy patrzyli na Kata z nieukrywaną złością. Ich umysły jeszcze przed chwilą były w innym, szczęśliwym miejscu.
Pośród okruchów leżały dwie rzeczy, które całkowicie odróżniały się od materiału z jakiego wykonany był pomnik. Pierwsza wykonana z jakiegoś przezroczystego materiału podobna do ludzkiej czaszki. Druga czarna, materiał z jakiego ta rzecz była zrobiona był trudny do ustalenia. Napisy i znaczki wskazywały na pochodzenie promieniotwórcze.
- Czaszka przeznaczenia. - powiedział spokojnie Executioner, podnosząc przezroczysty przedmiot - Czy znaleźliście coś jeszcze ?
- Ten krzyż. - Monica wyciągnęła go z torby i podała Katowi.
- Słabe umysły, podatne na sugestie. Wystarczy jeden mistyczny przedmiot. By zawładnąć umysłami tysięcy. – Kat zdjął maskę. Jego twarz nie była zadowolona. – Wystarczy to.
Tutaj podniósł rękę i pokazał wszystkim zgromadzonym kryształową czaszkę.
- I miniaturowa bateria atomowa. Prawdopodobnie jest już ona na wyczerpaniu. – Jean-Paul pokazał wszystkim czarny przedmiot, wskazując go palcem. - Bateria plus przytwierdzony do niej emiter specjalnych fal. Fale te kierują naszymi, to znaczy waszymi umysłami poddając je specjalnej sugestii. Strach pomyśleć, co by było gdyby bateria była zamontowana niedawno.
- Więc całe dobro tej Kobiety było fałszem ? - zapytał jakiś żołnierz
- Nie fałszem, ta Kobieta od pokoleń uznawana była za wcielone dobro. I wasze umysły podświadomie uległy tej sugestii, takie było zamierzenie autora tego dzieła. Udało mu się ono nad wyraz dobrze. – odpowiedział Kat. Wszyscy zgromadzeni zaczęli kiwać głowami.
- Chociaż przez chwilę byłem szczęśliwy. – powiedział jakiś jeagr.
- Ale teraz zbieraj dupsko i ruszaj się, czas zmienić wartowników. - ryknął sierżant sztabowy Hagen. Po cichu sam do siebie powiedział - Kurde bele i ja byłem szczęśliwy.
Żołnierze wracali z letargu do zajęć w ekspresowym tempie. Poganiani przez swoich dowódców, których poganiał Hagen. Dwóch jeagrów podniosło baterie i zaniosło ją w kierunku ruin budynków, w których znajdowała się baza. Został Kat, Monica i Peter.
- Czyżbyś zamierzał przejąć dowodzenie ? – Peter patrzył na Belmondo.
- Na razie daleki jestem od tego, chłopcze. - dumnie patrząc Executioner odpowiedział landoberstowi - Radzisz sobie dobrze, rzekłbym nawet bardzo dobrze. Jednak to czego szukamy, ja już szukam od dziesięciu lat. Czyż nie mówiłem ci, że lubię odwiedzać stare śmieci. Fakt, że przylecieliśmy tutaj jest wypadkową moich poszukiwań.
- Richthausen od dawna szuka broni na Legion ? - spytała Monica.
- Nie tylko Richthausen. Wszyscy szukają. Legion wywołaliśmy sami. Sami musimy go pokonać. Są setki sposobów by nam uległ, niestety ludzie są ślepi jak szczenięta.
- A ty znasz te sposoby ? – Peter spojrzał się na Kata. Który wyglądał na zamyślonego.
- Gdybym znał. Legionu by nie było. Sam jestem ślepcem. – Kat zamierzał odejść - Czas powiedzieć ludziom czego tu szukają.
- Chyba tak. Pomożesz mi ? – Stahler spojrzał na Kata.
- Jestem do usług. Sugeruje, żeby pani porucznik Cruz była blisko mnie. Muszę coś sprawdzić – Belmondo ukłonił się i odszedł.
- Dobrze. Idziemy trzeba zrobić odprawę - Peter, dotknął ręki Monic - Ty też mi pomożesz prawda ?
Monica przytaknęła głową.


Golgotha stała na wzgórzu wpatrując się w ruiny miasta. Heretyk Stahler stał obok, był od niej dobry metr niższy i wyglądał jak dziecko. Dołem, jak na jakiejś chorej paradzie, maszerowały hordy Masypha. Powoli lecz z jakąś dziką nieustępliwością Błogosławieni zbliżali się do ruin.
- Na Algerotha, jak oni cuchną ! - Golgotha miała zniesmaczoną minę.
- Niech cuchną. – Stahler był z siebie zadowolony. - Ważne by wykonali zadanie. Coś mi mówi, że to początek zabawy.
- Jego umysł jest w mojej głowie, znam jego myśli. – Golgotha zrobiła się poważna - Te ludziki coś kombinują ?
- Chcą zniszczyć Legion, to nie realne ! – Stahler spojrzał na nią.
- Wszystko jest realne. Wystarczy, że Mroczna Dusza odwróci od nas swój wzrok. Nikt do końca nie zna Jej planów. Apostołowie są Jej dziećmi, ale i zabawkami. To ona pociąga za sznurki. Wystarczy Jej kaprys.
- Czyli jesteśmy pionkami w tej grze ? – Erwin spojrzał na Golgothę pytająco.
- Ty ?! Ty nie jesteś nawet pionkiem ! – Nefarytka zmierzyła Stahlera zimnym spojrzeniem.
- Nie denerwuj się Pani. – Erwin Stahler schylił pokornie głowę
- Wraz z jego myślami przeniknęła do mojej świadomości jakaś brodata twarz. Nie daje mi spokoju strasznie agresywny człowieczek. – Golgotha dalej zimno patrzyła na Stahlera, lecz mówiła jakby do siebie - Być może czas na zmianę warty ?
Odeszła w kierunku otworzonego przed chwilą portalu.
- Miej oko na wszystko. Jak Masyph zwycięży lub przegra. Masz mnie powiadomić.
Zniknęła w czeluści wiru.
- Tak Pani. – Stahler zaciskał pięści. Jeszcze jest za słaby, ale być może kiedyś ona będzie jego pionkiem.

Kobieta i dwóch mężczyzn brnęło przez nieprzyjazne środowisko. Poruszali się dość sprawnie, odpoczywając co jakiś czas, regularnie się pożywiając. Oszczędzali tylko wodę. Pożywienie zdobywali w zadziwiająco łatwy sposób nic dziwnego wszyscy byli żołnierzami sił specjalnych. Różnych korporacji, jednak byli ludźmi. I podświadomie jako jeden gatunek złączyli siły by przetrwać. Waśnie i animozje odeszły w niepamięć, przynajmniej na razie.
Dowódcą tej grupy został mianowany Capitolczyk jako najstarszy stopniem. On właśnie postanowił, że nie będą odwiedzać wszystkich punktów na mapie. Lecz pójdą do punktu na mapie, który został zaznaczony jako ostatni. Tam był cień nadziei na przetrwanie. A nadzieja jest najważniejsza, jest czymś o co warto walczyć.

Kampfgruppe „Stahler” była prawie w komplecie za wyjątkiem wartowników i zwiadowców Czingaczkuk, którzy nie wrócili jeszcze z patrolu. Wszyscy zachowywali się dość nerwowo, część miała jeszcze w pamięci to co przydarzyło im się z samego rana. Opowiadali o swoich odczuciach tym co akurat mieli pecha lub szczęście stać na warcie. Pomieszczenie w którym przebywali było zrujnowane i zakurzone, ale miało przynajmniej namiastkę dachu. Na rozkaz Hagena, żołnierze rozstawili coś, co przypominało stół. Na tym improwizowanym stole, leżały znaleziska z rana. Krzyż, czaszka, i bateria atomowa. Z jednej strony w grupie stali żołnierze, z drugiej kadra oficerska, za wyjątkiem Twardowskiego. Snajper grupy znalazł jakieś stanowisko i postanowił obserwować okolice. Zresztą był samotnikiem i nie interesowało go, dlaczego tu jest.
Peter Stahler chwilę przyglądał się żołnierzom. Czekał cierpliwie, aż skończą dyskusje między sobą. Powoli rozmowy cichły. W końcu zaległa cisza. Było słychać raz słabsze raz mocniejsze porywy wiatru.
- Jak wiecie jesteśmy tutaj z bardzo konkretnego powodu. – Peter rozejrzał się, żołnierze słuchali z uwagą. Nic dziwnego doskonale wyszkoleni profesjonaliści – Powodem tym jest znalezienie starożytnego artefaktu. Artefakt ma podobno wielką moc i może sprawić, że z naszego układu zniknie widmo wiecznej niewoli i śmierci naszego gatunku. Widmem tym jest oczywiście Legion Ciemności.
Po pomieszczeniu przeleciał szmer, Stahler czekał znowu, nie przerywał, niech się wygadają między sobą. Widząc stojącego oficera rozmowy ucichły szybko. Znowu słychać były porywy wiatru.
- Bractwo i nasi władcy szukają sposobu by wróciły Złote Lata, jakie kiedyś były udziałem naszych przodków. Oczywiście by zapanowały znowu szczęśliwe czasy potrzebne jest by zniknął mrok, jaki rozpostarł się nad naszymi ziemiami. Jednak, żeby wszystko było jasne. Muszę zacząć od początku. – landoberst pozwolił sobie na chwile przerwy, by jaegrzy i recitorzy mogli wymienić uwagi.
Obejrzał się na Kata ten niby od niechcenia przyglądał się Monice, to spogladał na Amandę, na tłumek żołnierzy. Kiwnął delikatnie głową, żeby Peter kontynuował. Amanda siedziała skupiona.
- Wszystko zaczęło się w 2037 r n.e. Czyli ponad piętnaście wieków temu. W prostej robotniczej rodzinie przyszedł na świat chłopiec. John Mark Mathews. Chłopak okazał się bardzo inteligentny. Bardzo szybko skończył szkołę nie dla tego, że nie chciało mu się uczyć, tylko w ciągu kilkunastu lat obronił pierwszy doktorat. Był najmłodszym doktorem wszechczasów. Nigdy przed nim i nigdy po nim nie było tak mądrego człowieka. Może za wyjątkiem Kardynała Nathaniela Duranda. W wieku lat dwudziestu pięciu doznał pierwszego olśnienia. Jak sam to później nazywał. Przewidział powstanie Megakorporacji, pojawienie się Legionu Ciemności. Jego przepowiedniami zainteresował się Watykan – przerwał, gdyż zobaczył, że jeden z żołnierzy dał znak, iż ma pytanie. - Proszę.
- Co to jest ten Watykan ? – spytał żołnierz.
- Takie ówczesne Bractwo – odpowiedział. Żołnierze kiwnęli głowami, że rozumieją, niektórzy coś komentowali.
- Niestety Watykan nie docenił wizji Mathewsa i rzucił na niego klątwę. – kontynuował Peter - Nie zraziło to naszego dzielnego bohatera. Ponieważ prawie wszystko mu się udawało, stał się człowiekiem majętnym. Mógł sobie pozwolić na badania nad swoimi wizjami. Jego myśli najwięcej zajmowała ciemność, jaka miała nadejść. Postanowił znaleźć sposób na jej zwalczenie. Badał historię, mity, studiował Biblię i Koran. Uprzedzając pytanie to były takie Księgi Praw. Wśród mitów wygrzebał historię o „Czaszkach Przeznaczenia”. Postanowił zbadać je wszystkie. Różnymi sposobami, zgodnymi z prawem zdobył je wszystkie. Trzynaście sztuk. Po długich badaniach stwierdził, że tylko siedem jest oryginalnych. A pozostałe sześć jest falsyfikatami, podrzuconymi przez mroczną duszę, gdyż już wtedy jej mrok nawiedzał ziemię. Choć nie miała siły by wtargnąć do naszych światów. Potrzebne jej było złamanie pieczęci odepchnięcia.
X

- Dzisiaj jest wielki dzień. Znaleźliśmy czaszkę, która doprowadzi nas do pozostałych siedmiu. – odezwał się nagle Kat. – nie jest ona oryginalną, ale wykonana jest w podobny sposób. Zrobiona jest przez Mathewsa. Przy pomocy ówczesnych mistrzów jak i najlepszego dostępnego wtedy sprzętu. Chciałbym przypomnieć, że sprzęt był wtedy lepszy niż teraz. Natomiast wykonanie czaszki zajęło ponad rok. Działanie czaszki sprawdziliśmy na nas samych, więc mamy pewność, że działa. Wiemy, że Mathews zostawił wskazówki, które pomogą odnaleźć artefakty a zarazem ich użyć. Czy badania Mathewsa były słuszne i będą działać to już jest inna bajka.
- Jak zamierzasz odkryć miejsce ? Będziesz się na nią gapił jak na magiczną kulę ? – odezwał się jeden z jaegrów. Kaci byli na ty zarówno z szeregowcami jak i z wysokimi oficerami. Dopóki ci nie przynosili hańby Bauhausowi.
- Człowieku małej wiary. – Jean-Paul spojrzał się na żołnierza ten natychmiast usiadł speszony - Poszukuje tych artefaktów już wyjątkowo długo by wiedzieć, że zawsze są jakieś wskazówki. Rzadko kiedy zdarza się, że coś jest bezpowrotnie stracone. Znaleźliśmy posąg ale również krzyż. Według starożytnych podań człowiek na krzyżu był synem tej dobrej Kobiety. Więc prawdopodobnie tu jest wskazówka.
Belmondo podniósł krzyż z improwizowanego stołu i zaczął mu się przyglądać. Po sali przeszedł szmer, nie do końca było wiadomo czy to ludzie czy wiatr. Executioner oglądał misternie wykonany przedmiot. Na pierwszy rzut oka wyglądało, że krzyż wyrzeźbiony jest z jednego kawałka metalu. Każdy szczegół drzewa, detal przybitego człowieka był misternie wykończony. Na twarzy przybitego widać było nieskończenie wielkie cierpienie, jednocześnie spokój, jakby wykonało się to co miało się wykonać. Z rany na boku wypływała krew, można było odnieść wrażenie, że jeszcze płynie. Korona cieniowa wydawała się wić wokół jego głowy i celowo wbijać swoje kolce, by spotęgować ból. Jean-Paul podziwiał rękę mistrza, która w tak umiejętny sposób oddała ogrom bólu i miłości jaki wypływał z tego kawałka metalu. To musiał być jeden kawałek odlany po prostu w jakimś specjalistycznym warsztacie z przygotowanej formy. Ale po co wisiał tam ten krzyż ? Executioner wytężał wzrok by odkryć coś. Nie wiedział jednak co. Jego oczy przyciągnęły wyrzeźbione łby gwoździ. Trójkąty równoramienne. Wyglądały jak strzałki, wszystkie wskazywały miejsce na środku człowieka. Belmondo poprowadził wzrokiem linie proste i w miejscu gdzie się stykały. były mięsnie brzucha. Dopiero teraz zauważył, że górne mięsnie, tam gdzie kończyły się żebra wyglądają jakby inaczej. Rozejrzał się .
- Bagnet, dajcie mi bagnet albo jakiś ostry nóż. – prawie krzyknął
Stahler podał mu swój. Sala zamarła. Delikatnie nacisnął nożem szturmowym na wyrzeźbione mięsnie. Coś chrupnęło, górna część krzyża odskoczyła. W specjalnym wydrążeniu okryty jakąś gąbczastą substancją spoczywał cylindryczny przedmiot.
Belmondo wyjął przedmiot, jednocześnie odkładając krzyż na stół. Znalezisko wglądało jak latarka, miało dwadzieścia pięć centymetrów długości i około ośmiu średnicy.
- A nie mówiłem. Zawsze są wskazówki. – twarz Kata promieniała dumą.
Wszyscy obecni zaczęli się zbliżać i oglądać przedmiot. Jean-Paul rozwinął gąbczastą osłonę. Cylinder wyglądał rzeczywiście podobnie, wyjątek stanowiło miejsce gdzie powinna być żarówka. Lampa wyglądała inaczej, mieniła się w zależności od kąta patrzenia. Executioner nakazał się rozstąpić żołnierzom, wziął czaszkę wetknął lampę i dotknął czegoś co wyglądało jak przycisk. Oczy czaszki rozświetliły się na moment, po czym światło zgasło.
- Bateria, cholerna bateria wysiadała ! - Stahler krzyknął zdenerwowany.
- Spokojnie, może uda się to jakoś naprawić. - Monica patrzyła bezradnie. Zaczął się nerwowy ruch zgromadzonych tu żołnierzy.
- Poczekajcie, tutaj coś jest. Może uda się to odkręcić. - Jean-Paul zaczął manipulować przy urządzeniu. Zatyczka z drugiej strony drgnęła. Belmondo odkręcił ją.
Wypadł kolejny cylindryczny przedmiot. Prawdopodobnie bateria. Stahler wziął ją od Executionera i przeczytał.
- Duracell, atomic baterry, cztery i pół volta. – przeczytał i rozejrzał się po zgromadzonych - Czy ktoś się zna na elektronice ?
- Mogę spróbować. - odezwał się jeden z radiooperatorów. – Zapewne można będzie wykorzystać baterię od nadajnika.
- No to nie czekaj, zobacz co się da zrobić. – Peter spojrzał na Kata, ten podał urządzenie w kształcie latarki radiooperatorowi. Ten wziął ją do ręki. Jego oczy zmieniły się, stały się dzikie i straszne. Przepchnął się przez wszystkich. Głos zmienił mu się, stał się chrapliwy, operator podniósł latarkę do góry, wykonując ruch jakby chciał ją rzucić.
- Głupcy oddajcie swe dusze na potępienie! Nigdy nie pokonacie Mrocznej Duszy! Nie znajdziecie tych artefaktów ! – Zamachnął się stając na palcach by zwiększyć siłę uderzenia.
Nagle, zachwiał się lekko, na czole pojawiła się czarna plamka, tył jego głowy eksplodował. Latarka wysunęła mu się z ręki. Jako jedyna zareagowała Kamila, rzuciła się. Złapała upadający emiter promieni, nim ten zdążył upaść. Wszyscy złapali za broń zaczęli się rozglądać. Do sali wkroczył porucznik Twardowski, z tłumika PSG-99 leciała strużka dymu.
- Nigdy go nie lubiłem, zawsze wydawał mi się dziwny. – snajper odwrócił się na pięcie i odszedł
- Ale się nagadał, nie wiedziałam, że on mówi. - Kamila wstała. Podała Katowi latarkę.
Ten podziękował jej ukłonem. Odkłoniła mu się i odeszła na bok.
- Heretyk ? Richthausen sprawdzał wszystkich osobiście. - Monica zaczęła się przyglądać innym żołnierzom.
- Miejmy nadzieje, że to był tylko jeden. Nie możemy się dać zwariować. Im tylko o to chodzi. – Stahler zareagował szybko. - Czy jest ktoś kto umie zrobić baterię z dostępnych środków ?
- Kiedyś pracowałem w zakładach elektronicznych. - odezwał się podnosząc rękę jeden z jeagrów
- Więc spróbuj coś zrobić, tylko że mamy jedno urządzenie, trzeba by je oszczędzić gdyż zostaniemy bez łączności.
- Możemy wykorzystać ogniwa zasilające intercom.
- A ty będziesz umiał to zrobić ? - Stahler patrzył się na jeagra. – Nie mamy czasu.
- Oczywiście, znam się na wielu urządzeniach. – odpowiedział zapytany.
- To zabieraj się do pracy. Nie gniewaj się ale będziemy ci patrzeć na ręce. – Stahler próbował by nie wystraszyć żołnierza.
- Tak jest. – odpowiedział tamten, i zaczął rozbierać jeden z aparatów.

XI

Żołnierz jednostek górskich okazał się człowiekiem bardzo zdolnym i znającym się na sprzęcie. Trochę się denerwował, gdyż wiele oczu patrzyło się na to co robi, prawdopodobnie wiele luf było gotowych by wypluć ogień i śmierć w jego kierunku. Jednak gdy zajął się swoją pracą zapomniał chyba o tym, gdyż po godzinie przedmiot podobny do latarki był podłączony do jednego z intercomów. Chciano wykorzystać odbiornik ale zostało tylko jedeno urządzenie do połączenia z BKF „Tiger”. Dzięki pomysłowości wykorzystano kilka baterii z intercomu.
Kat jak poprzednio włożył latarkę pod szczękę kryształowej czaszki, nacisnął przycisk.
Z oczodołów czaszki błysnęło światło. Przez chwilę nic się nie działo, nagle światło zaczęło przybierać konkretne kształty. Oczom zgromadzonych ukazała się jakaś holograficzna mapa, która biegła z jednego punktu do drugiego, zatrzymując się co chwila w jakiś punktach. Punkty te były bardzo charakterystyczne. Miały więc pomóc w odnalezieniu pozostałych siedmiu czaszek. Znaleźli się w jakieś krypcie, krypta była nieco większa od tej w której już byli. Stało tam trzynaście pomników. Bardzo podobnych do tego jaki wyciągnęli z krypty w uniwersytecie. Jednak siedem miało wyraźne różnice, które ujawniła czaszka. Pokazała też krzyż podobny do znalezionego, jednak większy. Oczy wiszącego na nim mężczyzny świeciły.
- Znamy drogę, wiemy czego szukać - Jean-Paul wyciągnął emiter światła - Na razie tyle wystarczy, sądzę, że powinniśmy wyruszyć.
- Też tak myślę - Stahler, wyprostował się. Rozejrzał po zgromadzonych. – Panie i panowie, przeznaczenie czeka, jesteśmy bardzo blisko rozwiązania tej zagadki. Na Kardynała i Światło nic nasz już nie powstrzyma. Zwijać obóz. Wymarsz za godzinę.
- Tak jest ! – wyrwało się z ponad czterdziestu gardeł.
- Monico, chciałbym jeszcze porozmawiać ze zwiadowcami. – Stahler, nachylił się nad nią i cicho dodał – Nadaj też nasze koordynaty, niech zrzucą nam zaopatrzenie, dodatkową amunicję i powiadom, że jest nadzieja iż nie długo będziemy mieli prezenty dla Richcthausena.
- Może nie śpieszyć się z takimi informacjami ? – odpowiedziała - Zresztą ostatnio nie mogliśmy się połączyć, a teraz został tylko jeden aparat.
- Spróbuj, masz godzinę. Zrzut niech nastąpi w tym miejscu. – Peter pokazał punkt na mapie. - Najlepiej za trzy godziny powinniśmy tam wtedy dotrzeć.
- Ty jesteś dowódcą. – uśmiechnęła się do niego szeroko. I odeszła.

Godzinę później kampfgruppe „Stahler” zmierzała w kierunku drugiego celu swojej misji.
Wymarsz obserwowały dwie pary oczu. Wysoki, silnie zbudowany blondyn i kobieta w stroju mortyfikatora.
- Poczekamy trochę i podążymy ich śladem – Max odwrócił głowę w kierunku Izabelli, uśmiechnął się lubieżnie i spytał - Masz może ochotę na chwilkę zapomnienia ?
- Nie, już zaspokoiłam swoje żądze na dość długo. – jej wzrok był obojętny.
Zimna ryba - pomyślał , jednak gładko przeszedł z lubieżnego uśmiechu do przyjacielskiego.
- Jest coś innego. – powiedziała nagle, a jej wzrok zmienił się z obojętnego na wyrażający jakieś cierpienie. - Czuję jakby z kierunku, z którego nadeszliśmy zbliżało się jakieś bagno. Coś co zalewa mi usta i nos swoim odorem i próbuje udusić.
- Spokojnie słodka zaraz to sprawdzimy. Od tego tutaj jesteśmy. Mamy być aniołami stróżami tych co idą przed nami. – mina Steinera zrobiła się nagle poważna. - Zaraz wyślę zwiadowców.
Max i Izabella wrócili do kryjówki. Steiner wydał rozkazy, trzech łowców skalpów zniknęło miedzy ruinami jak upiory. Reszta jego oddziału zaczęła przygotowania do deptania grupie Stahlera po piętach.
Za około czterdzieści minut zwiadowcy wrócili. Przynieśli przerażające wiadomości. Kilka kilometrów stąd rozgrywał się dramat. Lokalne plemiona zostały napadnięte przez jakąś dziwną siłę. Góruje nad nią wielka rogata postać. Morduje i pali cały dystrykt zajęty przez kanibali.
- Czyżby Legion znał nasze plany ? - Steiner spojrzał na mortyfikatorkę. – Koniecznie musimy to sprawdzić. Masz swoje bagno. Richthausen dobrze płaci, ale nie rozdaje pieniędzy za darmo.
Kampfgruppe Steiner podzielona na trzy zespoły ruszyła w kierunku z którego nadchodził Legion. Lewą flanką dowodził kapitan Walter dowodzący plutonem z kompanii „Szare Wilki”, pluton składał się z byłych wenusjańskich zwiadowców walczących kiedyś w dżungli. Prawą jedyna oprócz mortyfikatorki i Penelope, kobieta w grupie, porucznik Giovanna Casotto, bardziej lubieżna od Maxa istota, pod jej rozkazami był pluton z kompanii „Niedźwiedzi Bawarskich”, Środkiem poruszał się Steiner z elementami jego doborowej kompanii „Drapieżnikami” wszyscy uzbrojeni w specjalną ulepszoną wersje MG-80, dodatkowo święci wojownicy i Penelope, z której to Max nie spuszczał oka poza kryjówkami. Dodatkowo przy każdej grupie znajdował się jeden z Łowców Skalpów. Atakować mieli tylko i wyłącznie na rozkaz Steinera.
Pół godziny później dotarli do miejsca, skąd dochodziły odgłosy walki. Słychać było płacz i krzyki kobiet i dzieci, odgłosy strzałów i diabelskie wręcz wycie. Max nie bał się o morale swoich żołnierzy, wszyscy mieli już styczność z pomiotami Legionu. Wielu miało pamiątki w postaci rogów i uszu różnych stworów ciemności.
Max wychylił się delikatne zza ruin i jego oczom ukazał się przerażający widok. Setki stworów Demnogonisa, głównie Błogosławionych Legionistów dowodzonych przez Kuratorów i wspieranych przez Golemy Ciemności atakowało ostatnią redutę obrony kanibali. Gdzie nie gdzie widział Kardawerów i Ostatnich Kapłanów wspieranych przez Craithy. Wszędzie leżało mnóstwo ciał. Rozkazy wydawał jakiś Nefaryta machając potężnym toporem całym we krwi. Obok niego stał przerażający Kolos. Maxowi zrobiło się żal kanibali. Być może natura specjalnie ich tak przystosowała do niesprzyjających warunków, byli widocznie tworami ewolucji. Postanowił im pomóc.
- Rozpieprzyć mi to dziadostwo w drobny mak !!! – krzyknął do intercomu. Wychylił się i zaczął strzelać.
Od razu trafił Craitha jego seria wypruła wnętrzności ze stworzenia podobnego do olbrzymiego ślimaka, które zamiast rogów miało jakieś dziwne urządzenia do mordowania. Macki i wstrętne ramiona opadły w wulkanach czarnej krwi. Następna seria - dwóch Kadawerów już było w drodze do swego obrzydliwego Pana. W około niego pojawili się „Drapieżcy” strzelając krótkimi seriami ze swoich MG – 80. Z lewej i prawej strony również wyskoczyli żołnierze. Wśród sił ciemności zapanował chaos. Kilkudziesięciu błogosławionych legionistów, położyło się jak łan zboża pod naporem silnego huraganu w skutek straszliwego ognia „Drapieżników”. Maski śmierci zasłaniały twarze żołnierzy ale Max śmiał się i mógłby przysiądz, że to samo robią jego żołnierze. Tysiące pocisków spadło na wojska Plugawca kładąc setki obślizgłych stworów trupem. Po pierwszym zaskoczeniu, dowodzącemu stworami Nefarycie udało się zapanować nad chaosem wśród jego wojsk.
Olbrzymi Kolos Kontagionu ruszył w kierunku „ Niedźwiedzi”, mimo ściany ołowiu przedarł się przez nią i ciął straszliwym azogarem. Kilku nieszczęśników rozerwanych na strzępy w fontannach krwi zginęło na miejscu. Casotto strzelała do niego z podwieszonego granatnika. Przeciwpancerne pociski oderwały jedno z jego ramion. Kolos wyjąc straszliwie ciął znowu, to co zostało z głowy porucznik odleciało czterdzieści metrów dalej. Jeden z Bawarczyków zaczął uciekać i wpadł wprost pod noże nadchodzących kapłanów. Prawa strona oddziału Steinera zachwiała się. Sierżant van Bourgh starał się opanować sytuacje, zabijając kolosa serią prosto w twarz. Wielkie bydle mroku padło, przygniatając nadciągających kapłanów. Sytuacja wyglądała na opanowaną. Van Bourgh odwrócił się do Steinera pokazując, że wszystko jest w najlepszym porządku. Jego głowa eksplodowała trafiona z Kratacha. Zza zwłok olbrzymiego stwora zaczęli wyłaniać się legioniści dowodzeni przez kuratorów. Max nakazał resztkom „Bawarskich Niedźwiedzi” wycofać się, nie było to łatwe, gdyż legionistów przybywało z każdą sekundą. Recitorzy zostali odcięci, strzelali ze swoich strzelb kładąc wielu legionistów. W ich strzelającą grupę wpadły dwa Golemy wywijając Azogarami w ciągu kilku sekund z Recitorów zostały drgające kończyny i wrzeszczące korpusy z których uchodziło życie w takt tryskającej z ran krwi. Ostatni Recitor strzelał jak opętany, aż skończyła mu się amunicja. Zabił oba Golemy. Nie było czasu na przeładunek shotguna, wyciągnął nóż i rzucił się na wrogów, na jego drodze stanął kurator, bauhauser wbił w niego swój sztylet, ten jednak nawet nie drgnął. W demonicznym chichocie złamał Recitorowi kark. Towarzyszący Bawarczykom łowca strzelał do zbliżających się dwóch Craithów jednego jego pociski zdołały zabić. Drugi jednak dorwał go w swoje macki, nadział go na nie jak na pal i zaczął wchłaniać. Siedmiu Recitorów i czternastu ludzi Maxa już nie żyło. Pozostałych pięciu zaczęło się wycofywać, osłanianych ogniem „Drapieżników”.
Kanibale nie czekali co stanie się z ich wybawcami, gdy tylko zauważyli, że napastnicy mają nowy obiekt zainteresowania uciekli szybko nawet się nie oglądając.
Penelope strzelała ze swojego AG-17 bardzo celnie, spokojnie wybierała cele. Jej łupem padło już kilku kuratorów. Kręcący się w kółko legioniści przeszkadzali swoim kompanom na skuteczny kontratak. Max szalał i strzelał teraz na lewą flankę gdzie „Wilki” po początkowych sukcesach, musieli odpierać kontrataki. Nie ponieśli większych strat dopóki nie dotarł do nich Nefaryta. Na początku atakowani głównie przez Kadawerów trzymali ich na dystans nie pozwalając im się zbliżyć, by tamci mogli doprowadzić do walki wręcz. Ci którym się to udało i tak ginęli od ciosów punisherów, w które zwiadowcy byli uzbrojeni. Nefaryta zaczaił się za swoimi sługami z jego rąk trysnęła fontanna nieczystości i zgnilizny. Ci którzy znaleźli się w strumieniu dziwnie wyglądającego dymu, padli na ziemię wijąc się i skowycząc ich ciała zmieniały swoją konsystencję w galaretowatą maź. Steiner trafił dwa razy Masypha ale na stworze nie wywołało to większego wrażenia. Przeskoczył przez mur za którym się broniła lewa flanka. Jedno cięcie, głowa łowcy odskoczyła ciągnąć warkocz krwi. Drugie cięcie i kolejny żołnierz przecięty na pół, zginął na miejscu.. Przed Masyphem pojawił się Walter uzbrojony w miecz, ciął straszliwie. Nefaryta zasłonił się ręką jego dłoń odpadła, z rany trysnęła czarna krew prosto na twarz kapitana. Z oczu bauhauszczyka poszedł dym, sycząc złapał się za twarz. Masyph uderzył, przecinając kapitana od głowy do krocza. Zobaczył Mortyfikatorkę i modlącego się za nią chłopca, ruszył gubiąc posokę. Miejsca na ziemi gdzie upadały krople jego krwi zaczynały się gotować. Wyskoczył zza ruin nie zwracając uwagi na wycofujących się żołnierzy. Miał nowy cel, podświadomość mówiła mu że ten cel jest ważniejszy. Kilkoma długimi skokami znalazł się przy członkach Bractwa. Nagle chłopiec odwrócił w jego stronę swoją twarz. Jego oczy świeciły, usta wymawiały jakąś bezgłośną modlitwę.
- Podaj mi swoje imię. Wyspowiadaj się. – usłyszał cichy szept. Inkwizytor patrzył się na niego dalej, z jego oczu płynęły łzy. - Światłość cię wyleczy.
Głowa Masypha wybuchła. Zwłoki Nefaryty padły. Inkwizytor wstał, jego ciało stężało, zaczął lewitować. Unosił się dziesięć centymetrów nad ziemią , za chwilę już dwadzieścia.
- Niech twoi ludzie się schowają majorze! Niech schowają oczy, niech nie patrzą ! – krzyczała Izabella – Będzie spowiadał !
- Dobrze ! – Steiner ryczał już do intercomu. – Chować się, zasłaniać gały nieroby ! Nie będę nikogo później prowadził na sznurku !
Izabella patrzyła na niego zdziwionym wzrokiem. Max spojrzał się na nią i przekrzykując strzelaninę. Powiedział
- Teraz na pewno zrozumieli !
Chłopak był już koło metra w górze. Wokół niego chowali się żołnierze Bauhausu. Kryjąc się po najróżniejszych dziurach. Jego ciało otoczone było jakimś niebiesko – białym płomieniem.
Stwory ciemności, którym nagle wszystkie inne cele zniknęły z pola widzenia rozpoczęły ostrzał tego świecącego punktu. Setki pocisków odbijały się od ognia, niektóre wydawały się być wchłaniane przez ten dziwny magiczny ogień.
- Dusze nieczyste wyjawcie mi swój ból ! Powiedzcie swoje troski ! - krzyczał młody chłopak. Tajna broń Świętego Bractwa. – Niech Światłość was uleczy!
Płomień otaczający jego ciało wystrzelił. Jak broń która szuka wroga i znajduje. Nie przeoczył żadnego stwora, każdemu zaglądał w oczy, palił i rozpuszczał mroczne tkanki, wysadzał głowy i całe ciała. Część stworów próbowała uciec, nie zdało się to na nic płomień był szybszy.
Chłopak nagle zachwiał się w powietrzu. Jego głowa zwisła i spadł z impetem. Nie upadł jednak na ziemię, jak duch, w miejscu gdzie powinien upaść zjawiła się Izabella, złapała małego Inkwizytora w ramiona.
Steiner wstał szybko. Mimo foto chromatycznych szkieł w jego masce nie zdążył całkowicie zasłonić oczu. W oczach miał mroczki i kuły go jakby ktoś wsadzał mu szpilki. Zerwał maskę, zdjął rękawice i próbował przetrzeć oczy. Usłyszał cichy głos Mortyfikatorki.
- Zaraz ci minie. Trochę poszczypie i minie.
- Mam nadzieję - odpowiedział prawie jej nie widząc.
Powoli z różnych zakamarków wyłaniali się jego żołnierze. Na placu boju dogasały tysiące mrocznych ciał.
Prawie cały pluton „Niedźwiedzi”, połowa „Wilków”, kilku „Drapieżców”, Casotto, Walter, Recitorzy. Tylu dobrych ludzi, ale ten gówniarz jest niesamowity, żeby nie on już by nas nie było. – pomyślał. Szkoda tych ludzi, przeliczył się.
Rozejrzał się, wzrok powoli wracał do normy. Nie było rannych. To nie są honorowe potyczki z Mishimą czy Imperialem, gdzie przeważnie po obu stronach jest więcej rannych niż zabitych, to walka o przetrwanie. Walka z Legionem jest śmiertelna.
Podszedł do Mortyfikatorki, ta tuliła w swoich ramionach małego szlochającego chłopca.
- Coś mu się stało ?
- Nic mu nie będzie, to taki efekt uboczny. - Głaskała chłopca i tuliła jak najukochańsza matka.
- To dobrze niebawem musimy wyruszać. Pogrzebiemy tylko naszych zabitych.
- Za chwilę dojdzie do siebie trochę go to wyczerpało.
- No nie wątpię - Max popatrzył z podziwem na chłopaka. Odwrócił się i bluźniąc zebrał ludzi do zajęć.
Dwie godziny później trzydziestu sześciu „Mrocznych Łowców” i dwoje członków Bractwa spiesznie podążało za Stahlerem. Prowadziła ich Penelope. Max szedł z tyłu. Był wyjątkowo przybity. Najgorsze że jedne z trafionych „Szarych Wilków” trafionych dziwną fontanną Nefryty miał przy sobie drugi nadajnik. Wszystko było jedną mazią. kampfgruppe była bez łączności.

Golgotha siedziała na tronie przyglądała się z uśmiechem jak jej nekromutanci męczą heretyka, który pracował na dwa fronty. Wykryty przez Bractwo poszedł na tajną współpracę. Dzięki niemu cała siatka jej heretyków w San Dorado nie żyła lub co gorsza siedziała w lochach Katedry, teraz pewnie śpiewali Inkwizycji aż miło. Ten gnój chciał jeszcze ją wprowadzić w pułapkę. Zabiła trzech assassinów Bractwa a jego przyprowadziła do swojej Cytadeli na Marsie. Niech się dziewczynki i chłopcy pobawią. Heretyk wył i pluł krwią, błagał o śmierć.
Nagle w powietrzu pojawiło się jakby lustro z wody. Widać w nim było Erwina Stahlera.
- Czego chcesz niewolniku ? – spytała wyniośle.
- Pani - Stahler klęczał. Nie wróżyło to nic dobrego. - Obawiam się że mam złe wiadomości.
- Jak to złe wiadomości ? – Golgotha zrobiła nieprzyjemną minę
- Wysłałem szpiegów za Masyphem.
- I co ?! – Golgotha wbijała wzrok w Erwina - Dobrze zrobiłeś, mimo wszystko nie można ufać temu psu !
- Tak tylko, Masyph znikł, jego armia przepadła. W miejscu gdzie powinien być leżą tylko tysiące kości. Ktoś ich nieźle urządził. - Stahler nie wyglądał najlepiej domyślał się chyba co czeka go z rąk jego pani.. - Spalono tą armię na popiół, trzeba będzie użyć jednostek z cytadeli.
- Co ?! Te twoje wspaniałe plany nieudaczniku ! – Golgotha uniosła rękę z jej dłoni buchnął krwawoczerwony płomień.
Rzuciła w kierunku lustrzanego ekranu Stahler zamknął połączenie. Ognista kula trafiła w heretyka i nekromutantów. Po sali rozszedł się smród palonego ciała. Pod tronem leżało kilka spopielonych ciał.

Między korporacyjna trójka żołnierzy sił specjalnych dochodziła do ostatniego punktu na mapie trwało to kilkanaście dni, byli wyczerpani. Ale szczęśliwi. Niedługo ich koszmar się skończy. Żeby tylko nie trafili na Legion, Mishime lub Cybertronic. Pozostałe korporacje mieli obstawione, śmiał się Ricco. Mijali już wiele ruin ale te wyglądały na naprawdę wielkie. Ile wielkich miast pozostawili moi przodkowie. Jakie bogactwa musieli porzucić by stać się Capitolem, myślał sobie John Ricco .Jednocześnie patrzył z dumą na ruiny. Kiedyś, teraz i zawsze będą potęgą. Los obszedł się dość łaskawie z wielkim miastem. Obrzeża miasta były co prawda prawie puste, świeciły pustkami jak pustynia, jednak dalej w centrum wiele domów choć zrujnowanych stało. Nie byli tym zbytnio szczęśliwi, to wróżyło setki ukrywających się band. Leżąc na ziemi obserwowali teren przez lornetkę. Jednogłośnie postanowili odpocząć, do miasta wejdą po zmroku. Łatwiej będzie przemknąć i znaleźć coś dla nich odpowiedniego. Zwłaszcza, że mają mrocznego rycerza jak to stwierdził McBrain śmiejąc się. Ricco był zły, Valentine miała nie wyraźną minę, nie wiedziała o co chodzi. Postanowili zrobić przegląd uzbrojenia. Każde miało karabin szturmowy Imperialu. John i Stacy mieli po strzelbie. Dodatkowo John tak samo jak Nicko miał jeszcze pistolet i miecz. Na plecach McBraina, wisiała jeszcze snajperka. Do wszystkiego mieli w bród amunicji. Znalezionej przy akolitach i w bazie Bauhausu. Jak coś to drogo sprzedadzą swoje życie. Nicko został na warcie pozostała dwójka poszła spać mieli się zmieniać co dwie godziny.
XII

Kampfgruppe Stahlera szła wcześniej ustalonym systemem, który optymalizował ich podróż. W ostatniej chwili Monice udało się połączyć z BKF „Tiger”, także zrzut potrzebnych środków nastąpił prawie w wyznaczonym miejscu i czasie. Musieli trochę poczekać gdy na niebie pojawił się duży transportowiec i zrzucił zasobniki pełne amunicji, leków i prowiantu.
Okazało się że zrzut był o wiele za duży jak dla oddziału Petera. Wszystko czego nie mogli zabrać Stahler chciał zniszczyć. Na prośbę Jeana-Paula nie zrobił tego. Kat wreszcie się przyznał, że podejrzewa iż za nimi idzie druga grupa, która ma za zadanie ich osłaniać lub wykonać je gdyby im się nie udało. Stwierdził tak po obserwacji Amandy. Musiała być jakimś przekaźnikiem. Od dawna wiadomo, że bogata i wpływowa rodzina Salvatore robi eksperymenty na ludziach czego dobitnym dowodem morze być straszliwy Zakon Pająka. Więc wpadli na jakiś pomysł gdzie dwoje lub więcej osób może działać między sobą na zasadzie współpracujących przekaźników. Ale kto ich śledzi nawet Kat nie miał bladego pojęcia. Peter też zaczął się przyglądać Amandzie i stwierdził że szczególnie przed snem dziewczyna strasznie się koncentruje, do tej pory myślał, że jest to efektem modlitw i głębokiej wiary. Teraz sam już nie wiedział. Wszystkich też zdziwiło, gdy po wyruszeniu z miasta Phoenix, Amanda zaczęła się dziwnie zachowywać, była strasznie podniecona jakby brała udział w jakiejś bitwie. Potem wszystko się uspokoiło i zaczęła się zachowywać normalnie, ale Richthausen będzie mu musiał parę rzeczy wyjaśnić.

Grupa maszerowała dniami zakładając nocne obozy, w których żołnierze odpoczywali. Peter zaczął obserwację Amandy. Zachowywała się raczej normalnie, tylko jej wieczorne modlitwy były nieco dziwne. Pewnej nocy gdy Peter z Monicą wrócili z nocnej wycieczki podszedł do nich Kat.
- Postanowiłem zostać trochę i dowiedzieć się coś więcej. Prosiłbym żebyście starali się trzymać pannę Amandę z dala ode mnie.
- Dobrze wyznaczę jej jakieś zadania. Niech pilnuje jakiejś flanki wraz z twoimi ochroniarzami. Zauważyłem że bardzo się zaprzyjaźnili.
- Niech tak będzie, przekaże Kamili i Vincentowi by nie pozwolili jej na zbytnie interesowanie się obozem.
Przy trójce rozmawiających oficerów jak cień pojawił się łowca skalpów.
- Moja widzieć grupę wrogich Taszunko Witko. Oni chyba chcieć napaść na nas.
- Co to znowu jakieś dzikie plemiona ? – Stahler spojrzał się na Jeana-Paula - Trzeba to sprawdzić.
- Dobra wezmę Twardowskiego i łowcę zobaczymy co się da zrobić.

Trzy cienie wyruszyły z obozu kilkanaście minut później. Nikt nie zwrócił na nich uwagi poza dwoma wartownikami, przez stanowiska których przechodzili i jednym człowiekiem obserwującym ich przez ogromną lornetkę.
Prowadził łowca jego futro ze skalpów wręcz żyło własnym życiem. Włosy podskakiwały i poruszały się w rytm wiejącego wiatru i podskoków Czingaczkuka.
Kat mimo już podeszłego wieku dotrzymywał mu kroku dzierżąc w rękach ogromny topór. Na końcu równie szybko, ale w jakiś leniwy sposób poruszał się snajper, każdy jego ruch wyglądał na wymuszony. Jednak jego oddech nie wskazywał zmęczenia.
Doszli do wielkiego kamienia u podnóża góry. Przy ognisku siedziało kilkunastu tubylców. Ich twarze wymalowane jakąś farbą sprawiały że wyglądali jak dzikie zwierzęta a nie ludzie. Uzbrojeni byli w różne rodzaje broni od strzelb podobnych do tych w jakie uzbrojone były te białe upiory, przez jakieś stare przedpotopowe bronie. Jeden, chyba wódz trzymał nawet mishimskiego „Szoguna”. Gdzie go zdobył pozostanie tajemnicą, nikt z trójki nie zamierzał się go pytać. Kat wskazał głową Twardowskiemu miejsce na górze. Ten nawet nie kiwając głową podążył w kierunku czegoś na kształt półki. Pokazał też łowcy że ma zajść ich od tyłu. A sam kucnął i zaczął medytację. Po kilku minutach wyprostował się i spojrzał w kierunku góry. Wzniesiona ręka strzelca mogła oznaczać jedno, pozycje zajęte i jego pomocnicy są gotowi do działania.
Jean-Paul poszedł spokojnie w kierunku ogniska gdzie tak zwani Taszunko Witko kończyli właśnie kłótliwe wyznaczanie swojego planu ataku.
Przez większą część drogi jego marsz był nie zauważony, gdyż poruszał się w całkowitym mroku, jednak gdy był już blisko jeden z tubylców zauważył go. Chwycił swoją maczugę i z wrzaskiem rzucił się na intruza. Był szybki, ale dla Executionera i tak za wolny. Kat machnął toporem i głowa dzikusa odłączyła się od korpusu i poturlała się w kierunku ogniska. Wywołało to dziki krzyk zgromadzonych. Wódz wymierzył ze swojego „Szoguna”, ale nie zdążył nacisnąć spustu, z tyłu jego głowy ziała ogromna dziura przez którą pocisk PSG-99 wyrwał prawie cały mózg, przy okazji trafiając drugiego Taszunko w szyję ten chwycił za nią jakby chciał zatamować tryskające z niego życie, które w straszliwym tempie wypływało z między jego palców.. Trup padł prosto w ognisko. Bauhauser ciął, kolejny trup. Kolejne cięcie dzika twarz zamieniła się w miazgę. Krew tryskała z ciał trafionych toporem i z ciał przez które przechodziły kule karabinów. Łowca szalał także, trzymając w jednej karabinek w drugiej swój długi nóż zamienił się w huragan śmierci. Strzał, cięcie, strzał, cięcie. Zdezorientowani pomazani farbami Taszunko padali w fontannach krwi na ziemię. Jeden tubylec przyczaił się i rzucił od tyłu na Kata. Chciał poderżnąć gardło bohatera, ale w momencie gdy wskoczył na plecy Jeana-Paula zawisł bezwładnie. Kat zrzucił zwłoki jak kurz. Stał jak demon zagłady przyglądając się ostatnim pozostałym przy życiu Taszunkom. Jeden podniósł strzelbę, w tym momencie padł jak rażony piorunem, wokoło jego głowy tworzyło się jezioro krwi łapczywie pite przez spragnioną ziemię. Za chwile padł drugi, trzeci. Reszta rzuciła się do ucieczki. Jean-Paul rozejrzał się. Łowca zdzierał skalpy z zabitych przez siebie wrogów. Jego futro będzie dużo grubsze. Spojrzał do tyłu i usłyszał cichy trzask PSG-99, później kolejny i jeszcze jeden. Uciekinierzy uciekali z wrzaskiem strachu a drogę ich ucieczki znaczyli kolejni padli towarzysze. Twardowski nie odpuszczał. Gdy zauważył, że Czingaczkuk skończył zdzierać skalpy zawołał go i poszli w kierunku góry i bazy, po drodze dołączył do nich schodzący ze wzgórza snajper.
- Dzięki, że zdjąłeś mi z pleców tego tubylca. – Kat wyciągnął rękę by podziękować oficerowi. Tamten uścisnął.
- Ja zdjąłem tylko tych, którzy do ciebie mierzyli, tego z twoich pleców musiał ściągnąć ten dzikus.
Kat zatrzymał się na chwilę. Łowca skalpów przeszedł koło trupa tamtego Taszunko nie zwracając na zwłoki żadnej uwagi. Oni skalpują tylko tych, których zabiją osobiście, mieli dziwny dar pamiętania swoich ofiar i odnajdywania ich zwłok. Innych trupów nie ruszali, Executioner rozejrzał się ktoś był tu jeszcze i krył się w tych górach.
Utwierdziło to tylko Jeana-Paula iż pomysł sprawdzenia kto idzie za nimi jest słuszny.
Wrócili do obozu. Rano przed wyruszenie Kat zdał relację Stahlerowi. Cały dzień przyglądał się Amandzie ale ta zaabsorbowana nowymi zajęciami nie zwracała na niego uwagi, w czym skutecznie pomagali jej ochroniarze.

Pod wieczór Kat oddzielał coraz bardziej aż znalazł szczelinę i ukrył się w niej. Czekał koło godziny medytując z zamkniętymi oczami, ale jego uszy były czułe jak nigdy dotąd. Słyszał szum wiatru, drobne kroczki poruszających się owadów i małych jaszczurek. Słyszał rozgrywającą się wokół niego wojnę. Była to walka o przetrwanie, ofiary i ich kaci. Jedne służyły za pokarm drudzy posilali się tym pokarmem. Nagle cichy jednak inny od pozostałych odgłos. Ludzkie stopy delikatnie dotykały ziemi, przystając co chwila. Kat wychylił się delikatnie ze szczeliny. Dróżką poniżej przemieszczała się postać. Raczej nie był to wróg. Człowiek ubrany w coś co przypominało futro. Zrobione jednak z ludzkich skalpów. Uzbrojony w karabinek automatyczny, starego wzoru ale produkcji Bauhausu. Szedł po śladach węsząc jak pies. Bardzo czujny i ostrożny. Nie wystarczająco jednak, gdy doszedł do szczeliny Kat wyskoczył jak z procy i uderzył go w głowę pięścią. Łowca z głuchym jękiem upadł na ziemię. Był nieprzytomny, ale żywy za kilka chwil się ocknie z bólem głowy i siniakiem. Executioner wyjął cienką linkę i związał Czingaczkuka, kneblując mu jednocześnie usta. Wciągnął nieprzytomnego w szczelinę i usiadł na kamieniu. Minęło trochę czasu i zza wzgórza zaczęły się wyłaniać postacie, szli dość szybko jednak w ich ruchach widać było doświadczenie i czujność. Niemal natychmiast zauważył że żołnierze rozbiegli się, część zaległa, część klękła, znalazł się na celownikach wszystkich. Po jego pancerzu zaczęły biegać czerwone świetliste robaczki. Wyłoniły się kolejne postacie mężczyzny i kobiety. Mężczyzna musiał być dowódcą, powiedział coś kobiecie ta skryła się, mimo że było ciemno i Jean-Paul widział tylko zarysy postaci mógłby przysiąc, że jej sposób poruszania są dla niego znajomy.
Oficer podszedł uspokajając po drodze swoich żołnierzy. Spojrzawszy na twarz Kata uśmiechnął się szeroko i dziko. Kat odwzajemnił uśmiech. Mimo że blondyn był od niego sporo młodszy wypili już razem morze wódki.


Golgotha siedziała na swoim tronie. Była zła i było to widać nie tylko po jej twarzy lecz po kilkunastu zwęglonych ciałach które leżały na posadzce jej olbrzymiej komnaty. Za wielkimi kolumnami i rzeźbami kryli się nekromutanci, każdy kto wychylił się za bardzo i dał się zauważyć ginął w płomieniu rzuconym przez jego panią.
- Wezwać mi tego psa Stahlera ! – wrzasnęła .
Nekromutanci ruszyli w kierunku ogromnych rzeźbionych wrót. Każdy chciał opuścić komnatę i prawie wszystkim się udało. Ostatni biegnący miał coś z nogą i nie biegł szybko jak pozostali, nim minął bramę, która była zbawieniem. Jego ciało stanęło w ogniu, umarł w kilka chwil w dziwnym tańcu agonii.
Golgotha nadal siedziała. Czekała a każda chwila była nową karą, nowym cierpieniem dla jej sługi heretyka Erwina Stahlera.
Wszedł jednak dumny bez lęku, kroczył w swoim pancerzu patrząc jej prosto w oczy. Stanął naprzeciwko tronu ukląkł na jedno kolano, schylił głowę. Jednak w tym zachowaniu nie było lęku.
- Słucham Pani ?
- Twój kolejny plan okazał się fiaskiem ! - w dłoni Golgothy zapłonął ogień. Jej głos był daleki jakby siedząca postać poruszała tylko ustami a słowa wypowiadało piekło. – Muszę cię ukarać, nikt nie będzie ze mnie drwił !
- Nikt nie drwi moja Pani. Po prostu stało się coś nie przewidywalnego.- Stahler patrzył na nią dumnie i bez lęku.
- Nie przewidywalne sprawy należy brać pod uwagę. – ogień stawał się coraz większy.
- Mamy i tak szansę, teraz nawet większą, znamy już zagrożenie. – Stahler dalej patrzył dumnie.
- Wcześniej go nie znaliśmy ?! – płomień miał już wielkość głowy Stahlera.
- Nie znaliśmy sił wroga, teraz już znamy. Wmieszało się Bractwo i to za jego przyczyną doszło do zniszczenia Masypha i jego bandy. – Stahler wstał. Golgotha zrobiła wściekłą twarz. Uniosła rękę, płomień powoli rósł. – Wykorzystamy moich akolitów i część jednostek z Cytadeli. Alkahai nam nie przeszkodzi. Jego wojska liżą rany po ostatniej bitwie z Capitolem i Bauhausem. Co prawda Gorogorius Lucas odepchnął wraże siły, ale poniósł ogromne straty. Musiał wesprzeć go sam Alkahai, gdyż już prawie udało im się zdobyć jego Cytadelę. Sam Alkahai został podobno poważnie ranny. Załatwił go jakiś mały Inkwizytor.
- Mały Inkwizytor ?! - ogień zaczął powoli się zmniejszać.
- Takiego samego moi słudzy zauważyli w drugiej grupie Bauhausu, która jest na Ziemi. To jakaś nowa broń światełek.
- Czyli twoi słudzy znowu podążają za tamtymi ? – ogień był już minimalny.
- Tak tym razem są uważniejsi. Wykorzystuję do tego celu lokalnych heretyków.
- To dobrze, jak ja zabłysnę w oczach Algeotha, ty też dostaniesz nagrodę. – Powiedziała już całkiem spokojnie Nefarytka, grymas mógł wyrażać uśmiech. Stahler schylił głowę. – Musimy pomyśleć jak uporać się z tym małym ?
- Tak. Należy też przygotować parę kohort nekromutantów i necrotyrantów. Nie będzie trzeba dużo. Jutro moi słudzy z rana zaatakują pierwszą grupę. Może dokonają jakiś niewielkich uszczerbków. Grupy tych głupców są niewielkie, każdy poległy przybliża nasze zwycięstwo.
- Dobrze obejmiesz dowództwo nad moim Necrotyrantami, ja wezmę kohortę nekromutantów. – Golgotha poprawiła się na tronie.
- Tak Pani, pójdę jeszcze sprawdzić jak daleko są od celu. – Stahler ukłonił się i odszedł.
- DO MNIE MOI SŁUDZY!!! – głos Golgothy był straszliwy. Bramy otworzyły się i biegnąc wpadło kilkunastu nekromutantów. Padli na twarz przed swoją Panią.
- Wezwać mi Malousa dowódcę Necrotyrantów! – jej oczy strzelały piorunami. – I posprzątać mi ten bajzel ! Cuchnie trupami !
Nekromutanci zaczęli biegać jak mrówki, część pobiegła by sprowadzić Nefarytę część w pośpiechu wynosiła spalone zwłoki swoich kompanów.
Golgotha siedziała na swoim tronie, od sklepień komnaty odbijał się jej śmiech. Choć człowiek nie nazwałby tego śmiechem.


Jean-Paul II - Blondyn z uśmiechem wyciągnął rękę w kierunku Kata. – Niech mnie Nefaryci całują w oba pośladki, mojej brudnej dupy.
- Major i baron Max Steiner – Belmondo puszczając rękę Maxa, dodał – Mimo swoich tytułów zawsze byłeś nieokrzesanym chamem.
- Życie. – odparł Max śmiejąc się - Życie mnie tego nauczyło. Dżentelmenem jestem tylko w stosunkach z płcią piękną. Chyba, że wyżej wymieniona sobie tego nie życzy.
- W to nie wątpię. - Kat przestał się śmiać, poważnie spojrzał na Maxa – Co tutaj robicie ?
- Bronimy waszej dupy. A raczej pleców. – Max też się już nie śmiał. – Zrobiłeś się drażliwy staruszku.
- Życie. – Kat uśmiechnął się do Maxa. - Richthausen was przysłał ?
- Nie inaczej. Jak na razie nieźle wam idzie.
- Macie przejąć nasze zadanie ? – Belmondo poprawił topór. Nie uszło to uwadze Maxa, sam poprawił karabin.
- Nie. – kiwnął przecząco głową - Mamy was chronić, wkroczyć tylko wtedy, jakby się wam nie udało.
- Skąd wiesz gdzie jesteśmy w danej chwili ? – Kat patrzył w oczy Steinera. – Tylko nie kręć. Amanda ?
- Mam jej siostrę bliźniaczkę Penelope. Więzi emocjonalne bliźniaków jednojajecznych, tyle wiem. Jakieś brudne gierki Rodu Salvatore zapewne. Wiem wszystko co muszę, gdy śpią wymieniają się wiedzą. Moja jest starsza pięć minut i to ona jest głównym ogniwem. Nastawiona jest na odbiór. Wasza panna tylko nadaje, dlatego o nas nic nie wie.
- Tak myślałem. Richthausenowi bardzo zależy na tych czaszkach. – Kat spojrzał się na Maxa – Masz zamiar się ujawnić ?
- Sam nie wiem. – Steiner podrapał się po brodzie. – Chyba już nadszedł czas i tak pewnie wszyscy o nas wiedzą.
- Raczej domyślają się, ale nie długo dojdziemy do San Bernardino. – Belmondo wstał – Żebyście się nie zgubili.
- Nie musisz się o to martwić. Zlokalizuje was lepiej niż V-120 Donnerschlag. Dzięki Penelope, oczywiście.
- Znaleźliście amunicję i zaopatrzenie.?
- O tak. Dobrze że nam ją zostawiliście, już nie mieliśmy prawie amunicji. Straciłem obu łącznościowców.
- My też jeden zaginął, drugi okazał się heretykiem. – Belmondo zrobił kwaśną minę. – Ale mamy jeden aparat.
- My nie mamy żadnego. – Max odwrócił się do stojących i zebranych już ludzi. – Idziemy z Katem.
- Dobry pomysł. – Jean-Paul wyciągnął ze szczeliny zakneblowanego łowcę, rozciął mu więzy. Chłopak zerwał się i uciekł między „Mrocznych Łowców”.
- Chodź przedstawię ci parę osób. – Max spojrzał mrugając na Jean-Paula II – Masz może coś w manierce.
- Mam specjalną manierkę ale w bazie nie wiedziałem, że spotkam ciebie. – Kat zatrzymał się i spojrzał na Maxa – Tego gościa z moich pleców wczoraj, to ty ?
- Daj spokój, nie ma o czym gadać. – Max zaczął się głupio śmiać – Nie lubię po prostu jak jeden facet drugiego dosiada od tyłu.
- Zawsze byłeś nieokrzesanym chamem baronie Steiner. – Executioner śmiał się również – No dobrze przedstaw mnie, temu komuś.



Kat podążał z przodu razem z nim szedł Max. Za nimi reszta grupy, na samym końcu szedł łowca oszołomiony i zły na siebie. Nienawidził Belmondo, Executioner okrył go hańbą.
Minęli zdziwionych wartowników. I wkroczyli do obozu.
Penelopa rzuciła się na szyję Amandzie.
- Równie piękna. – Steiner oblizał wargi - Choćbym miał stracić ręce i nogi.
- Co tam gadasz ? – Executioner spojrzał na Maxa
- Ee… nic takiego. Bardzo podobne są do siebie. – baron Steiner zmieszał się lekko.
- No bliźniaczki jednojajeczne czego się spodziewałeś ? – Kat kiwnął na Maxa - Chodź teraz ja ci kogoś przedstawię. I napijemy się z mojej specjalnej manierki.
- Już idę. – Max nie odrywał od bliźniaczek oczu, w jego lubieżnym umyśle pomysł nabierał coraz realniejszych kształtów.

Peter był strasznie zaskoczony, choć szybko doszedł do siebie. Nie dziwiło go bardzo, że Richthausen, postanowił wysłać wsparcie. Ale mógł coś powiedzieć, co by było gdyby obie grupy zaczęły do siebie strzelać. Już nie raz były przypadkowe bratobójcze bitwy, padło wiele ofiar.
Znaczyć to mogło również, że Elektor nie ufa swojemu oficerowi. Będzie musiał to wygrać dla siebie. Wróci i rzuci czaszki na biurko Księcia, ten będzie musiał spełnić jego żądania. Wszystkie, teraz Richthausen będzie musiał go ugłaskać, wszak jest szlachcicem nie jakimś kupcem, ma swój honor. Teraz ten honor doznał uszczerbku. To kara Kardynała za to, że dopuścił się zdrady żony. Nie to nie zdrada chciał, więc zdobył Monice. Może to jednak ona go zdobyła. Miał mętlik w głowie. Nie ważne Elektor, spłaci dług wobec niego, on znajdzie sposób by wynagrodzić krzywdę Violettcie.

Peter wstał zmęczony. Nie mógł usnąć, całą noc męczyły go te myśli, o zdradzie i zaufaniu. Szczypały go oczy, czuł się jakby ktoś nasypał mu do nich garść piasku. W załomach skał siedzieli jaegrzy i żołdacy Steinera. Bardzo szybko zintegrowali się, to dobrze. Max wycofał się z dowodzenia i oddał dowództwo w ręce Stahlera. Bardzo honorowo i to była pierwsza wygrana Stahlera. Porządny chłop, miał wobec niego dług. Peter już zaprosił go do swojego zamku tam spłaci dług wobec niego, ugości go lepiej niż elektora. Co prawda jego ludzie coś zaczęli szemrać, że nikt poza Maxem nie będzie nimi dowodził, ale Max załatwił to po swojemu, takiej wiązanki przekleństw nie słyszał nigdy w życiu. Monica aż zbladła, wszyscy zbledli, może poza Katem, Mortyfikatorką i małym Inkwizytorem. Zbledli nawet „Mroczni Łowcy”, i od razu oddali się pod dowództwo Petera. Czuł, że jego prestiż wśród jaegrów wzrósł, Max Steiner – legenda armii Bauhausu przyjął zwierzchność Petera.

Wysłał zaraz zwiadowców. Mieli sprawdzić czy droga jest bezpieczna i czy znowu nie czyha na ich jakaś banda.
Żołnierze przygotowywali się do wymarszu, z rozkazu Stahlera robili to wśród skał, żeby nie narażać się na jakieś niespodzianki.
Jeden ze zwiadowców wracał bardzo szybko. Coś się stało ?
Nie bardzo miał czas pomyśleć co to takiego gdyż głowę łowcy i klatkę piersiową rozerwały pociski. Nieszczęśnika rzuciło na twarz.
- Alarm ! Do broni ! Wolny ogień ! – wrzasnął do intercomu.
Wyszkoleni żołnierze byli w przygotowanych stanowiskach. Ogień obrońców rozpoczął się niemal natychmiast, jak tylko zza wzgórz wyskoczyli napastnicy. Ich mundury były mieszanką imperialnych i heretyckich ubrań i pancerzy. Strzelali z swoich Invaderów w biegu, z biodra, więc nie mogli być zbyt celni.
Upadł przy kamieniu i wymierzył. W celowniku zobaczył postać biegnącego Nekromaga, który wymachiwał rękami, zapewne przygotowywał zaklęcie. Krótka seria, pociski rozerwały pancerz heretyka. Nekromag upadł.
Rozejrzał się, kilka MG-80 na trójnogach z charakterystycznym dla siebie gwizdem wypluwały pociski w kierunku nadbiegających. Trafieni heretycy padali w chmurach ziemi wyrywanej przez niecelne pociski, turlające się trupy zaścielały dno zbocza.
Wrogów przybywało ich ogień zaczął przygniatać obrońców do ziemi. Mimo niezbyt celnego ognia pociski zaczęły padać w pobliżu jaegrów i łowców, ci musieli się chować, to dawało czas na zbliżanie się coraz większej grupie heretyków.
Znowu wystrzelił zabił jakiegoś speca z Chargerem i jego dwóch amunicyjnych. W kamień uderzyło kilkanaście pocisków. Peter poczuł jak skalne odłamki kaleczą mu twarz. Odpowiedział ogniem, czterech heretyków strzelających do niego z Invaderów zginęło.
Jakiś akolita wrzucił granat w najbardziej wysunięte stanowisko HMG-80, dwóch żołnierzy zginęło. W lisią jamę po jaegrach wskoczyło kilku heretyków i zaczęło się stamtąd ostrzeliwać. Nastąpił kolejny atak z boku. Jeszcze więcej akolitów, tym razem wzmocnionych Supreme Nekromagiem i dwoma Razydami i kilkoma Golemami
- Prawa flanka, pluton drugi przenieść ogień na prawą flankę !!! – darł się do intercomu
Żołnierze drugiego plutonu wykonali rozkaz, stado gorących os poleciało w kierunku zbliżających się napastników. Kilkunastu heretyków i dwa Golemy padły natychmiast.
Razydzi przedarli się jednak. Pierwszy dopadł do stanowiska karabinu maszynowego, chciał strzelać jednak pociski uszkodziły jego broń, odrzucił ją. Uderzył jednego jaegra na odlew, tamten opadł bez czucia złapał drugiego, podniósł i uderzył w przyłbicę, spod hełmu popłynęła krew, żołnierz zwisł bezwładnie w jego łapach. Potwór wyrzucił go jak piłkę. Razyda ruszył w poszukiwaniu dalszych ofiar na jego drodze stanął Kat. Stwór wydał z siebie dziki odgłos. Zaatakował. Jean-Paul uniknął ataku, nurkując pod jego łapami. Zrobił przewrotkę, poderwał się, odkręcił i uderzył z całej siły. Buczące ostrze Topora Sądu rozerwało stalową skórę potwora i zniszczyło mu kręgosłup. Rozpędzony stwór przebiegł jeszcze kilka metrów i runął na ziemię. Drgał jeszcze do końca bitwy.
Drugi ostrzelał kilku żołnierzy dwóch zabijając, tym zajęła się Monica, strzeliła do stwora ciemności z granatnika. Małe przeciwpancerne granaty rozerwały brzuch i olbrzymią klatkę piersiową ochlapując wszystko dookoła czarną krwią. Stał jeszcze chwilę jego olbrzymie serce biło, wnętrzności wypadły z rozerwanego ciała. Razyda próbował jeszcze strzelić podniósł swojego Nazggarotha, seria Monic dokończyła reszty rozrywając odkryte serce stwora.
Kat z ochroniarzami zaatakowali zbliżających się heretyków i Golemy. Podejście do wroga osłaniał cały czas strzelający drugi pluton. Za Monic pojawiło się trzech akolitów, chcieli strzelić jej w plecy, padli jednak od ognia sióstr Cruz. Do Petera doskoczył Steiner miał na sobie maskę zwiadowców.
- Nie chcę ci się wcinać w kompetencję Peter, więc nadaj do wszystkich, żeby na twój znak zasłonili oczy ! - Max przekrzykiwał kanonadę
- Co się stało ?! Dlaczego ?! – Peter nie krył zdziwienia. – Zasłonić oczy w czasie bitwy.!
- Uwierz mi, widziałem co robi ten mały, a on nie długo zacznie spowiadać ! – Max krzyczał.
- Dobrze już nadaję! – Stahler podstawił sobie intercom do ust. Max ruszył w kierunku drugiego plutonu. Przystanął wymierzył długa seria, trzy Golemy szturmujące Kolejne stanowisko padły odrzucone do tyłu uderzeniami pocisków. – Tu Stahler, na mój znak zasłonić oczy! Powtarzam zasłonić oczy !.
Peter rozejrzał się znowu puścił serię w kierunku kilku byłych imperialczyków. Przewrócili się. Ale nie był pewny czy dostał wszystkich.
Z lewej strony wyskoczyło kilkunastu heretyków. To byli Niszczyciele jedni z najgroźniejszych przeciwników światła wystarczająco zmutowani i oddani ciemności kultyści. Stahler chciał ostrzec żołnierzy, ale za nim to zrobił, jak spod ziemi wyrósł Jur-gen Jego przerobiony na ogniomiatacz CSS-100 zagrał swoją pieśń, niszczyciele odpowiedzieli mu śpiewem swoich płonących ciał. Jur-gen omiatał ich płomieniami, aż cała lewa strona wojsk była bezpieczna. Podpaleni heretycy poruszali się w sposób całkowicie bezładny, by po kilkunastu metrach bezładnego biegania paść na ziemię.
Temu chłopakowi należy się medal i obywatelstwo. - pomyślał Peter. Zaraz potem zauważył, że jeden płonący niszczyciel nie biegł bezładnie. Dopadł do Syna Rasputina i ciął swoim mieczem, głowa Jur-gena odpadła. Żołnierz padł, heretyk uniósł jeszcze ostrze i wściekle przybił ciało zabitego do ziemi. Peter strzelił do niego, pociski rzuciły umierającego mutanta do tyłu.
- Peter teraz ! Wydaj rozkaz ! – usłyszał w słuchawkach głos Maxa.
- Wszyscy zasłonić oczy, zamknąć i zasłonić oczy do ku**y nędzy !!!- Stahler darł się do intercomu. - Natychmiast zasłonić oczy!!!
Nagle uderzyło go światło, ból był ogromny, Peter wyjąc przewrócił się i zasłonił swoje oczy. Wokół niego zerwał się jakby silny wiatr. Słyszał jakieś krzyki i nawoływania. Ktoś nie daleko niego wypowiadał jakieś formułki, ale nie mógł ich zrozumieć. Chciał jednak prawie wpełzać pod kamień. Wszystko tak nagle jak się zaczęło, równie szybko się skończyło. Peter podniósł się, prawie nie widział, w powietrzu unosił się dziwny zapach. Jego oczy odzyskiwały możliwość widzenia. Przerzucił broń przez plecy. Oparł się o kamień, było mu nie dobrze. Mrugał i przecierał oczy.
- Już po wszystkim, ten gówniarz jest niesamowity. – usłyszał głos Steinera. - Chodź trzeba sprawdzić straty.
- Idę, jeszcze chwilka i już idę. – Stahler stał dalej oparty o kamień. Zaczynało wracać widzenie.
Rozejrzał się widział wszędzie dymiące ciała akolitów i innych stworów ciemności. Jakieś dziwne światło porozsadzało ich i obżarło ich ciała do kości. Rozpuszczając jak ogień stearynę.
Monica i Steiner stali obok siebie i rozmawiali z Hagenem. Sierżant miał zabandażowaną rękę. Powoli doszedł do nich Stahler, przed oczami jeszcze latały mu mroczki. Gdy doszedł Steiner oddalił się.
- Jedenastu jaegrów, jeden człowiek Steinera, i Jur-gen, dwóch łowców skalpów i Recitor, to zabici już. – powiedziała kapitan. – jeden jaegr i jeden „Mroczny Łowca” ciężko ranni, ranny jest też Hagen, ale jemu nic nie będzie. Tamtych dwóch raczej się nie da uratować.
- Jak to nie da ? – Stahler spojrzał na Monice
- No nie da się. – pokazała palcem leżących i kręcących się przy nich medyków.
Jednym był jaegr, którego uderzyła Razyda, jego głowa była spuchnięta miał popękaną całą czaszkę. Kawałki czaszki uszkodziły mózg, był nie przytomny. Drugi oddychał szybko jego pancerz na piersiach wyglądał jak sito. Steiner trzymał go za rękę i rozmawiał z nim.
Stahler podszedł. Komandos był człowiekiem już dobrze po czterdziestce, jego włosy na skroniach były siwe. Usłyszał kawałek rozmowy.
- Wypij za mnie Max. – mówił z trudem ranny – Wypij najlepszy trunek jaki znajdziesz.
- Nie ma obawy stary, jak mi się uda to nawalę się jak szafa.
- Tak, tak zrób. – rannemu z kącików ust zaczęła cieć krew. – A ja, jak mnie przyjmą tam, u góry wstawię się za wami u Kardynała.
- Wstaw się bracie i pomóż nam tutaj wszystkim. – Maxymillian był bardzo poważny. W kącikach jego oczu pojawiły się łzy.
- Tak, tak zrob… - głowa żołnierza opadła na bok. Zmarł.
- Niech Kardynał cię przyjmie Karl. – Max zasłonił oczy nieboszczyka. I wstał.
- Przykro mi Max. – Stahler klepnął Maxa w ramię.
- To nie twoja wina. – Steiner spojrzał się na Stahlera. – Podziękujemy komu trzeba.
- Podziękujemy, masz rację. – odparł landoberst.
Do oficerów podszedł medyk.
- Jak pan chce możemy zbierać się do drogi. Kapral Hans Bergmann zmarł przed chwilą.
- Dobrze. Pochowamy naszych zabitych i ruszamy. – Stahler odwrócił się od medyka i Steinera i poszedł w kierunku Hagena.
Godzinę później oddział Bauhausu podążał w kierunku San Bernardino.
XIII

Erwin Stahler stał obok tronu Golgothy, był skoncentrowany jego oczy wyszły z orbit. Część jego duszy znajdowała się w ciele Supreme Necromaga Goratha, obserwował bitwę. Widział walczących akolitów rozszarpywanych przez pociski, Golemy padające pod ogniem korporacyjnych żołnierzy. Necromag mógł pomóc jego sługom, mógł zrobić rzeź swoimi zaklęciami, lecz nie dzisiaj. Dzisiaj był ofiarą, którą on i jego Pani musieli i chcieli złożyć na ołtarzu swojej wiedzy. Gorath był oczami i uszami siedzących w Cytadeli Nefarytów, mrocznych generałów. Twarz Stahlera drgała, wykrzywiała się w ogromnym bólu, nie było to przyjemne. Wojsko Bauhausu siedzące w jamach i szczelinach, jak również w pośpiesznie przygotowanych okopach wycinało atakujących. Nie mógł im pomóc, nie mógł zatopić swoich szponów w ich ciałach, to bolało najbardziej. Wysłał ich na śmierć, głupi ludzie nigdy nie pojmą, że są jedynie marionetkami w rękach potężniejszych istot. Akolici atakowali nadal, próbując przebić się przez zaporę z ołowiu, ognia i granatów. W kilku miejscach byli nawet bliscy by odnieść sukces.
Pojawił się jakiś mały lewitujący chłopak otoczony jakby niebieskim światłem. Światło stawało się coraz jaśniejsze. Usta szczeniaka poruszały się jak w modlitwie, bezgłośnym krzyku. Tysiące piorunów wyskoczyło z jego oczu, ust i palców. Zaatakowało wszystkie stwory ciemności, widział jeszcze część akolitów próbującą uciec. Ręce Necromaga próbowały zasłonić twarz. Światło uderzyło. Jeden wielki błysk. Ból rozsadzający czaszkę. Stahler chlusnął krwią z ust, jego pancerz pękł w kilku miejscach. Heretyka wygięło w tył. Zawył jak zranione zwierze. Jeszcze raz z jego ust chlusnęła krew dużym strumieniem, tym razem na Golgothę. Upadł na kolana, dyszał ciężko, z jego gardła wydobywał się bulgot jakby coś się tam gotowało. Krew ze spuszczonej głowy kapała prosto na posadzkę. Kilku pomniejszych sług ciemności zawyło, wśród Nefatyów rozszedł się szmer, groźny pomruk. Golgotha poprawiła się na tonie, ścierając krew ze swoich piersi i twarzy.
- Co się stało ?! – ryknęła swoim nieziemskim głosem - Mów, natychmiast !!!
Stahler podniósł głowę. Jego lewy policzek miał zerwaną i spaloną skórę. Lewe oko pokrywało bielmo. Zęby były pożółkłe i popękane. Stahler wstał powoli z trudem, ciężko oddychał, wyglądało jakby nie mógł złapać powietrza. Jego usta łapały powietrze. Próbował mówić, z gardła wydobywał się jedynie bulgot. Golgotha czekała chwilę, lecz jej cierpliwość kończyła się w zawrotnym tempie.
- Powiesz w końcu co się stało ?!! - z jej oczu strzelały pioruny. – Czy mam ci jeszcze poprawić ?!!
- Widziałem go ! – wycharczał heretyk – Widziałem, pieprzony pigmej rozerwę go na strzępy !!!
- Kogo ?! Mów jaśniej !!!
- Tego gnojka z Bractwa, tego małego Inkwizytorka. Niech go piekło pochłonie !!! – Stahler odzyskiwał władzę nad swoim głosem. Dotknął twarzy i wykrzywił ją w ogromnym bólu. – Wszyscy nie żyją, spalił wszystkich !!!
- I dobrze, banda darmozjadów !!! – Golgotha zaśmiała się szyderczo – Taki podobasz mi się bardziej !
- Nie wiem czy sobie się będę podobał ! – Stahler był wściekły.
- Idź do Tekronów, poprawią ci twarz ! Później wróć do mnie ! – Golgotha śmiejąc się szyderczo zwróciła głowę w kierunku Nefarytów - Widzę, że nie ma ochotników !
Nefaryci rozglądali się po sobie z głupimi minami. Nie było.
- Malous do mnie ! – oczy Golgothy już się nie śmiały, biła z nich zwykła dla niej nienawiść. – RESZTA PRECZ Z MOICH OCZU ! ZAJMIJCIE SIĘ CZYMŚ POŻYTECZNYM !!!
Malous wódz kohorty nekrotyrantów został patrząc na nią z lekiem, wiedział, że jego dni są policzone. Pozostali spiesznie opuścili komnatę, nikt nie chciał drażnić jędzy.
- Mam dla ciebie robótkę - jej głos był wyjątkowo słodki. Malous wiedział że jest to słodycz trucizny.
- Rozkazuj Pani – w jego głosie nie było już lęku, była obojętność.


Trójka ludzi powoli mijała ruiny, szli uważnie i powoli, zmieniając się na szpicy i osłaniając przemykających kompanów wśród rumowiska. Na razie nie natknęli się na jakieś większe bandy tubylców. Niewielkie ich grupy same przemykały chyłkiem, jakby w tym wymarłym mieście panowała jakaś dziwna nienawidząca ludzi siła. Wiele demonów nawiedzało ludzkie światy i nie były one niestety sennymi koszmarami.
Zaczęło świtać, Stacy Valentine wyskoczyła zza ściany, która była wszystkim co zostało z jakiegoś wielkiego budynku. Teraz była jej kolej na prowadzenie grupy, próbowała przebiec na drugą stronę wąwozu utworzonego z cegieł, żelbetonowych płyt i ton kurzu. Dobiegła już prawie do bezpiecznej kryjówki jaką tworzył zniszczony budynek, przybierając kształt wielkiej jaskini.
Cichy trzask i recitorka przewróciła się. Nicko i John przycisnęli się do ściany. Obserwowali w napięciu co dzieje się z dziewczyną. Dziewczyna leżała w bezruchu. Upuszczony Invader leżał kilkadziesiąt centymetrów, od niej. Jej ręka drgnęła chciała dotknąć broni.
Kolejny cichy trzask na plecach Stacy, poderwała się chmurka pyłu i krwi wyglądając jak miniaturowy wybuch bomby atomowej. Ręka zamarła trzymając za karabin.
- Co za diabeł ?- Ricco patrzył w kierunku dziewczyny. – Kto ją trafił ?
- Nie wiem, ale wydaje mi się, że widziałem błysk strzału. – McBrain mówił szeptem i szybko schował głowę za ścianę.
- Snajper! Te dzikusy nie używają strzelców wyborowych ! – John był zdenerwowany.
- Kto powiedział, że to dzikusy. – Nicko spojrzał na niego ze smutkiem połączonym ze złością. – Szkoda jej, ładna była i bardzo w porządku jak na bauhauserkę. Zaje*ie sk***syna nawet jak będzie z Imperialu.
- Jak będzie z Imperialu to ja go zaje*ie, jak z czegokolwiek innego masz wolną rękę – odparł John - Po co masz mieć nieczyste sumienie.
- Ty jesteś dowódcą John. – Nicko się nie spierał. – Trzeba by sprawdzić może jeszcze żyje.
- Zaraz sprawdzimy, ja ruszam ty osłaniasz. Gotowy ? – Ricco ruszył.
Wyskoczył szybko, zrobił przewrót, poderwał się, przebiegł kilka metrów, rzucił się w bok, i tak z powrotem zmieniając figury w tym dziwacznym biegu.. Wyglądało to komicznie, ale okazało się skuteczne. Koło jego nóg pojawiły się dwa wybuchy pocisków uderzających o ziemię. Nicko oglądał miejsce gdzie wydawało mu się widzieć ognie strzałów przez lunetę. Za pierwszym trzaskiem nie zauważył nic, jednak za drugim zobaczył go. Głowa tamtego znalazła się w siatce celownika. Nicko nacisnął spust.



Połączone grupy szły teraz razem. Na szpicy przemykali nieocenieni Łowcy Skalpów, dalej poruszał się pierwszy pluton Jeagrów dowodził nim Hagen, właściwie były to dwie nie pełne już drużyny. Za nimi drugi pluton dowodzony osobiście przez Monic ten miał nieco mocniejszy stan zwłaszcza, że dołączono do niego pozostałości grupy wsparcia. Trzecim Plutonem była grupa Steinera, razem z jego komandosami szli członkowie Bractwa, siostry Cruz, Kat i jego ochroniarze. Na samym końcu sennie człapał Twardowski.

Szli czymś co przypominało stara drogę. Cel był wydawało się w zasięgu wzroku. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że są w mieście San Bernardino. Według starych planów jakie posiadał Peter wyglądało, że są okolicach Waterman Avenue. Jeszcze kilkanaście kilometrów, miną Arrowhead, West 5th Street, starożytną 66 Mount Vernon, Cajon Bulevard i znajdą się w miejscu gdzie wykładał Mathews. Znanym kiedyś jako California State University San Bernardino. Odnajdą czaszki – artefakty wezwą krążowniki, te wyślą wahadłowce. Dwa lub trzy dni Stahler stanie przed Richthausenem zażąda honorów dla siebie i rodziny, tak zażąda.
Suchy trzask jakby zwielokrotniony przez echo. Hagen i czterech jaegrów padło na ziemię. Z ich głów i szyi trysnęła krew. Żołnierze zaczęli się rozbiegać w poszukiwaniu kryjówek. Landoberst też nie czekał, rzucił się w tym samym kierunku co inni, znowu ten zwielokrotniony suchy trzask. Trzech jaegrów padło, jeden uzbrojony w HMG – 80 stał i trzymał się za szyję. Z między palców tryskała krew. Zwielokrotniony trzask trzy pociski trafiły go w pierś rzuciło nim w tył. Jeden z leżących wił się i krzyczał, dostał w brzuch. Mimo, że przeszedł gruntowne szkolenie, w momencie śmierci jego nerwy puściły. Jeden z jego kompanów ruszył mu na pomoc., chciał ściągnąć przyjaciela w zwały gruzu.
- Zostaw !!! Wracaj!!! – Peter zdążył krzyknąć. Na plecach jaegra pojawiły się dwie czerwone kropki. Trupa z impetem rzuciło na twarz.
Ranny krzyczał jeszcze z pięć minut i skonał w ogromnej kałuży krwi. Przy Peterze był już Stainer, Monica, Kat i Twardowski. Pochylając nisko głowy musieli wymyślić jakiś plan. Przed chwilą dostał jedenasty żołnierz, próbując mimo zakazu zauważyć skąd strzelają. Złamanie zakazu Petera, miało dla żołnierza śmiertelne konsekwencje. Twardowski podążył zbadać trupa.
- Kilku snajperów. Pewnie znowu cholerny Imperial ! – Peter nerwowo zaciskał szczęki, stara rana paliła go.
- Poczekajmy co powie Twardowski. Na pewno rozpozna kaliber. Może to Capitol ? - Max próbował wychylić głowę, kula trafiła kamień milimetry od jego głowy. Bluźniąc schował ją.
- Już wraca. – szeptem stwierdziła Monica jakby obawiając się że pocisk znajdzie ją po głosie.
- Słoneczni Tancerze Kalisto – Twardowski miał minę, która mogła zabić. – Cholerne sługi Semai.
- Na co czekamy ? Użyjmy Inkwizytora. – Peter wpadł na cudowny pomysł. – Spali pomioty.
- Nie zgadzam się ! – nie wiadomo skąd pojawiła się Mortyfikatorka. – To mogło by go zabić jest za słaby.
- Cudowna broń Bractwa co ? – Max miał nieprzyjemny wyraz twarzy
- Zabiłeś tylu w tak krótkim czasie potworze. To mały dzieciak.- Mortyfikatorka chciała się rzucić na Maxa
- Spokojnie wilczyco. – Kat zdążył ją złapać i przytrzymać – Nie możemy się teraz kłócić.
- Przepraszam, dzieciak jest rzeczywiście niesamowity. Niech odpocznie może się jeszcze przydać. – Maxowi było głupio.
- Zawsze byłeś nieokrzesany baronie. – szyderczo na Maxa spojrzał się Kat
- Ja pójdę. Zawsze marzyłem by któryś z tych psów znalazł się na moim celowniku. – Twardowski zawyrokował. Usiadł i zaczął sprawdzać swój karabin.
- Może wezwać nalot ? - Monica zaczęła sprawdzać radioodbiornik.
- To na nic nie możemy bombardować takiej powierzchni. Zresztą jak ich nie załatwią pójdą za nami i będą nas łuskać pojedynczo. - Peter zaczął sprawdzać swojego Breghdala. – Pójdę z tobą.
- Nie! To ja pójdę. Ty jesteś dowódcą. Wiesz więcej ode mnie. - Max zaprotestował.
- Żaden z was nie pójdzie! – Jean-Paul urwał dyskusje. – Mam kogoś, kto pomoże mu znacznie lepiej.
Kat wychylił się machnął ręką. Jak cień zjawiła się Kamila.
- Tak panie. – jej jasne oczy i dziecinny głos. W tych oczach było coś jednak, coś co mroziło krew w żyłach. Jej piękna twarz patrzyła się z zaciekawieniem na Kata.
- Kamilo. Pójdziesz z panem porucznikiem Twardowskim i pomożesz mu załatwić te pomioty ciemności. – głos Belmondo był ciepły i czuły jak głos ojca. – Wystawisz mu ich jak kaczki na strzelnicy. Zrozumiałaś ?
- Tak panie. Pomóc panu „Milczkowi” – Kamila spojrzała się na porucznika i w szerokim uśmiechu pokazała białe prawie równe zęby. Jej kły były zadziwiająco długie.
- Tylko bez ekstrawagancji moja panno. Masz wrócić do mnie i do Vincenta. – Jean-Paul patrzył na nią dalej jak ojciec.
- Tak panie. Czy chcesz ich głowy ?
- To nie jest konieczne. Priorytet masz wrócić cała.
- Tak panie. Możemy ruszać. – Kamila zaczęła się niecierpliwić.
- Możemy. - Twardowski mocno ujął PSG – 99.
- Pomogę. – nim kto ktokolwiek zareagował Max gnał przed siebie .
Zostawił swoją broń przy oficerach. Ręce miał wolne. Odstawił taki taniec, że nie znający go John Ricco zawyłby z zachwytu. Odbiegł od nich dobry kilometr goniony gejzerami ziemi wyrywanymi przez pociski sługusów Semai. W tym czasie snajper i dziwna dziewczyna zniknęli w ruinach by odnaleźć kilku śmiertelnych wrogów ludzkości.
W ruinach czaiło się zło. Na drodze Vincent modlił się do wszystkich znanych mu świętości.

Twardowski i Kamila przedzierali się pośród zwalonych domów, skamieniałych drzew. Prowadziła dziewczyna Marek zdziwił się, że tak łatwo jej się podporządkował. Nie był jednak zawiedziony podążał za nią podziwiając jej zgrabny tyłeczek obleczony czarnym, przykurzonym skórzanym płaszczem. Dziewczyna zatrzymała się nagle. Porucznik prawie na nią wpadł. Zdążył zatrzymać się tuż za nią poczuł jej słodki zapach. Jego męskość zagrała.
- Ty milczek nie myśl sobie za dużo. – usłyszał jej szept.
- Dobrze. Co się dzieje ? – Twardowski poprawił karabin.
- Ten czerwonawy budynek drugie piętro. – Kamila wycofała się ustępując miejsca Twardowskiemu.
Powoli wystawił lufę spojrzał w lunetę szukając czerwonawego budynku. Choler wszystkie są szare. Odkręcił do niej głowę.
- Gdzie jest ten czerwonawy ? – zapytał
- Zapomniałam, że jesteś ślepy. – Kamila zbliżyła do niego twarz czuł znowu jej słodki zapach, jej skóra była delikatna.
- Ślepy ? Kobieto w zeszłym roku zdobyłem drugie miejsce wojsk Richthausena w strzelaniu. – syknął.
- Zamilcz. – szepnęła.
Trzymając go za rękę nakierowała broń w odpowiednim kierunku. Wycofała się znowu.. Porucznik oprzytomniał i zaczął wodzić po drugim piętrze. Jest lufa. Po nitce do głowy. Tancerz wodził wzrokiem po miejscu gdzie była reszta kampfgruppe, i nie zwracał uwagi czekał na jakiś błąd, na wychylenie się, któregoś z budowniczych. Tymczasem sam popełnił nie wybaczalny błąd dał się zlokalizować.
Porucznik Twardowski wymierzył widział jego dziwną, ale pięknie zdobioną maskę. Oko znalazło się pośrodku lunety w miejscu gdzie pulsowała zielona strzałka. Cichy trzask PSG –99, mózg kalistonianina wyskoczył zza maski jego głowa opadła, karabin wypadł z martwych rąk i spadł na ziemię, robiąc nie mały hałas.
Twardowski chciał jeszcze dostrzec coś czerwonego w budynku. Kamila pociągnęła go za oporządzenie do tyłu. W miejscu gdzie trzymał głowę przeleciały pociski, znacząc drogę ogniem.
- Mówiłam, że jesteś ślepy. – Kamila triumfowała - Teraz zawołaj Steinera, żeby ich odciągnął.
- Jesteś taka sprytna i bystra, to zrób coś. - Marek się zdenerwował.
- Spokojnie jak mnie ładnie porosisz, to nas stąd wyciągnę. – odpowiedziała Kamila.
- Zadziwiająca pewność siebie. Kim ty jesteś ?
- Miałeś nie zadawać głupich pytań, tylko poprosić – Kamila patrzyła się na niego zimnymi prawie białymi oczami.
- Proszę. Proszę pięknie. Wystarczy ? - Twardowski zrobił błagalną minę.
- Wystarczy poruszaj się za mną tylko nie podnoś głowy bo ją stracisz. - Kamila położyła się i zaczęła się czołgać.
Twardowski podążył za nią , teraz zauważył, że można się było swobodnie czołgać i nie być narażonym na ogień wroga. Był ślepcem.

XIV

Maska Słonecznego Tancerza rozpadła się, obcy poleciał w tył chlapiąc krwią. Nicko ostrożnie wychylił głowę. Obejrzał najpierw przedpole i pozostałości ruin, gdzie krył się sługa Semai. Stwierdził, że jest bezpiecznie i popatrzył w kierunku gdzie był John Cofnął się, żeby mur osłonił go przed jakąś niespodzianką. Capitolczyk ściągnął dziewczynę do załomu wyglądającego jak płytka jaskinia. Widząc, że Nicko go obserwuję przeciągnął palec po szyi. Oznaczało to jedno, Stacy nie żyła. McBrain nie musiał mu tłumaczyć kogo załatwił. Po wlotowym śladzie wiedział, kto za tym stoi Słoneczni Tancerze z Kalisto. Obca forma życia ściągnięta tu przez Pana Kłamstw, by oddać ludzkość w łapy Mrocznej Duszy. Wlot kuli okrągły z sześcioma małymi promieniami, był podobny do słoneczka jakie malują dzieci w przedszkolu. Kule były zabójcze i dzięki swojej konstrukcji bardzo szybkie i celne.
Nicko dał znak, że załatwił drania, jednocześnie pokazał, że ma zamiar przejść na drugą stronę. John machnął mu by poczekał. Podczołgał się do końca jaskini i delikatnie wychylił głowę.
W jego kierunku pędziło słońce. Cofnął ją szybko, odłamki ziemi i kamieni uderzyły go w policzek. Karmazynowy Gwardzista już miał wyskoczyć by podbiec do kompana. Na widok tego co się stało przylgnął do ziemi.
W jaskini Ricco rozmasował bolący policzek brudząc się przy okazji krwią. Było jeszcze dwóch, John zdążył ich zauważyć. Byli w szachu. Pokazał McBrainowi, na palcach ilu ich jest i to że czekają. Słoneczni mogli czekać długo. Podobno mogli zmieniać swój metabolizm i zostawiali „włączone” oko i palec na spuście. Prędzej Nicko i on umrą z głodu niż tamci się ruszą. Psia ich mać. Ricco przypomniał sobie jak jego dziadek puszczał mu stare filmy. Tam też było o takim stworze co przyleciał polować na ludzi tylko tamten preferował walkę wręcz i znikał. Na szczęście te potwory nie posiadały takich zdolności. Nicko zaczął kombinować żeby się wycofać, próbował cofnąć się, prawdopodobnie chciał ich zajść z boku. Ricco zauważył że Nicko nadział na miecz swój beret i wystawił go w miejscu gdzie chciał opuścić ścianę. Trzask i beret poleciał. Mądry facet nie ryzykował, uratowało mu to życie. Teraz już całkiem byli w potrzasku. John i Nicko nie mogli opuścić swoich kryjówek, czekała ich śmierć z głodu lub od diabelskiej kuli.
Myśl , myśl Johnie Ricco! – pomyślał i uderzył się w policzek. – To nie boli.
Ma spróbuje ich wprowadzić w błąd. Delikatnie wziął Stacy, wyciągnął nóż i zaczął obcinać jej włosy. Zauważył że Nicko macha do niego, gestykulował z dezaprobatą. Ricco widział jak jego usta wypowiadają słowa „ Ty cholerny nekrofilu”. Dał mu znak ręką, żeby się odpieprzył i że wie co robi. Kazał jednocześnie nie wychylać się niech myślą, że nie żyje. Zdjął jej naramienniki i założył swoje. Ubrudził jej martwą głowę kurzem, na upartego nie widać było, ze martwa ma jasne włosy. Ci matkoje*cy mogli pamiętać, że ma ciemne włosy. Wyciągnął papierosa zauważył, że zostało ich niewiele. Zaklął szpetnie. Zapalił. Nicko pukał się w głowę wymyślał mu bezgłośnie od najróżniejszych. John ignorował go zaciągając się i celowo wypuszczając dym tak, żeby tamci widzieli. Gdy papieros się już kończył włożył go do ust martwej dziewczyny, ucałował jej czoło.

- Przepraszam cię Stacy. To ostatnia twoja ofiara a nam może uratować życie.

Posadził zabitą i wychylił delikatnie, pocisk trafił ją w pierś. Siła uderzenia była tak duża, że wyrwało mu ją z rąk. Papieros wypadł z jej martwych ust i poturlał się. Nie widać było jej twarzy gdyż zachlapała ją krew. Trup dostał jeszcze dwa pociski. Ricco starał się na nią nie patrzyć wyjął papierosa, mimo, że chciało mu się palić jak prawie nigdy dotąd, nie przypalił go. Cofnął się trochę przygotował pistolet i czekał. Po drugiej stronie czekał Nicko jego usta bezgłośnie bluźniły, Ricco wiedział kogo.
Czekali ponad godzinę, John coś usłyszał, dał znać McBrainowi ten jeszcze bardziej przylgnął do ziemi. Mijały długie minuty.
Słoneczny Tancerz wyskoczył zza rogu.
- Masz ogień ? - John zauważył, że stwór chce strzelać odepchnął jego broń . Tamten strzelił trafiając kamienie i gruz. John uderzył go w maskę magazynkiem Agresorra i poprawił kopniakiem w krocze. Stwór jęknął i przewrócił się. Gdzieś tam padł strzał. John kopnął jego ręce wytrącając mu broń. Kopnął jeszcze raz krocze, stwór chciał się poderwać, dostał kopniaka w twarz. John naskoczył mu na klatkę i zaczął okładać pistoletem. Zerwał mu maskę. patrzyła na niego wściekła twarz. John uderzył ją z pięści raz, drugi, trzeci. Jego krew nie była czerwona.
- To za Stacy, za innych, których miałeś na celowniku, za to, że się wyklułeś skur**synu !- dyszał ciężko, ale nie przestawał bić. - Za krach na giełdzie, za moje małżeństwo !
- Starczy już, zabiłeś go ! - usłyszał czyjś głos. Głos jego kumpla Nicko. – Gońmy tego drugiego, uciekł sukinkot !
- Gońmy. Złapiemy, zabijemy i wrócimy ją pochować. – John wstał szybkim ruchem wyciągnął miecz i odrąbał zmiażdżoną głowę.
Pobiegli za uciekinierem. Znaleźli ślady jego niebieskawej krwi.
Zatrzymali się przed jakimś wejściem, nieco z boku, tam prowadziły ślady krwi. Nicko odbezpieczył granat, John podniósł i rzucił kamień. Strzał. Do środka wpadł granat. Stłumiony wybuch. Kurz, jakieś odłamki i ogień buchnął z ziejących czernią drzwi . Wpadli i zaczęli strzelać. Trup Kalistonianina dostał jeszcze kilka pocisków. Tą głowę odrąbał Nicko.
Wyszli z ciemnicy. Usłyszeli strzały.


Marek czołgał się za Kamilą powoli. Przyciskając broń do siebie, jego twarz prawie dotykała ziemi, wzbijając niewielkie tumany kurzu. Ochroniarka zatrzymała się i wskazała głową miejsce snajperowi. Niewielki lej. Minęła go i poczołgała się dalej. Twardowski zajął miejsce w leju. Między rumowiskiem były porozwalane deski, między nimi zauważył niewielką szczelinę. Bardzo powoli, delikatnie wsadził lufę. Zaczął omiatać wzrokiem ruiny. Usłyszał strzał charakterystyczny dla Zractha. Nie widział nic. Kolejne strzały. Mogło to oznaczać, że dziewczyna żyje. W końcu go dopadł, tamten wychylił się. Prawdopodobnie po to by dostać dziewczynę. Nie celował długo spokojnie nacisnął spust. Jeden strzał, jeden zabity tak go uczyli na szkole. Nie zawsze się udawało. Jednak dzisiaj szło nieźle. Tancerz runął w dół.
Nie zdążył strzelić, ale w porę zobaczył jeszcze dwóch, uciekli. Na pewno zbiegli by zmienić stanowisko. Czekał kilka minut dziewczyny nie było. Wystraszył się. Musieli ją trafić. Wycofał broń i powoli czołgając ruszył w miejsce gdzie stracił ją z oczu. Brnął w pyle i kurzu już kilkanaście minut. Nigdzie nie widząc Kamili, to trochę go uspokoiło. Dotarł do rumowiska z pozostałością jakiejś bramy. Musiała być kiedyś pięknie zdobiona, ale metalowe pręty były już strasznie przeżarte rdzą. Pod bramą leżała dziewczyna. Dostała. Poderwał się i podbiegł. Dziewczyna kopnęła go w nogi, tak mocno że runął na ziemię jak długi.
- Porąbało cię poruczniku ?! – spytała się ze złością, ale szeptem.
- Myślałem …
- Za dużo myślisz !
- Wiesz gdzie są ? – szepnął
- Wiem gdzie jest jeden. Drugi mi zniknął. – odpowiedziała.
- To gdzie to jest, tylko bez kolorów, wszystko jest szare.
- Tam w tym budynku z jakąś rozwalona tablicą, trzy okienka, jest w lewym pod środkową cegłą.
I znowu powoli wystawił lufę, tym razem szybko zlokalizował ruiny. Lewe okno było jedną wielką czarną dziurą. Skąd ona to wie. Nie zastanawiał się długo. Środkowa cegła. Wymierzył, żeby kula wpadła w otwór przy samym dole . Nacisnął spust.
- Pięknie. Trafiłeś go. - W głosie Kamili był podziw.
- Jak ty ich widzisz ? – spytał
- Tajemnica wojskowa. – uśmiechnęła się do niego.
Znajomy odgłos. Taki dźwięk wydawała jedna broń w układzie. Mimo, że Twardowski był młodym człowiekiem, miał już kilka pojedynków, ze snajperami, którzy używali tej broni.
Imperialny Assailant to jego charkliwy trzask. Odwrócili szybko głowy, akurat by zauważyć jak kilkadziesiąt metrów od nich z dość wysokich ruin spadł Słoneczny Tancerz z Kalisto.
- Ktoś jeszcze bawi się w wojnę chodźmy sprawdzić. – klepnął ją i zgarbiony szybkim krokiem ruszył przed siebie.
- Ach ci mężczyźni, jak dzieci. – podążyła za nim.


Minęła go prawie natychmiast. Dopadła do dużego rumowiska, klucząc między zwałami gruzu dobrnęła do kawałka ściany, który tworzył coś w rodzaju płotu. Twardowski szedł jej tropem tylko nieco wolniej. Na czworakach doszedł do niby płotu delikatnie wystawił głowę.
Ujrzał dwóch mężczyzn jeden miał na sobie mundur Capitolu, drugi miał mundur Bauhausu, ale pancerz był Imperialny. Imperialczyk trzymał w rękach Assailanta, co akurat go nie zdziwiło. Imperialczyk wymierzył solidnego kopniaka martwemu Tancerzowi, jego maska odpadła kilka metrów.
- Zagadaj ich. - Kamila cofnęła się i zaczęła znikać w cieniu rumowiska.
- Hej wy ! Co tutaj robicie ?! - krzyknął porucznik. Kamila choć była już dość daleko, odwróciła się tylko i pokiwała głową.
Usłyszawszy Marka mężczyźni jak na zawołanie skoczyli do resztek budynku, z którego spadł pomiot ciemności.
- Kto pyta ?! – odpowiedział jeden. Po akcencie można było poznać Capitolczyka. – Po tym jak gadasz można się domyślić że jesteś z Bauhausu.
- Jestem z Bauhausu, ale to ja pierwszy zadałem pytanie. - Marek starał się mówić twardo i zdecydowanie. – Nie zamierzam go powtarzać.
- Facet, a skąd ja wiem czy ty nie jakiś heretyk jesteś ?! – odpowiedział Capitolczyk – I ci nie będę tajemnic ludzkości i Kardynała wyjawiał !
- Każdy, nawet heretyckie ścierwo może się do Kardynała przyznawać ! – Twardowski był wściekły.
- Ty Budulec schowaj sobie te twoje mądrości głęboko. Znalazła się jedyna słuszna korporacja ! – wtrącił się imp. – Co tylko wy możecie wzywać imienia Kardynała !
- Jesteśmy najwierniejsi ! – odkrzyknął porucznik
- Srały muchy będzie wiosna! - Imperialczyk nie dawał za wygraną
- Zaraz tu przyjdą moi kompani. Inaczej zaśpiewacie ! – Marek poszedł tym tropem. Nie umiał prowadzić rozmów, nauczono go strzelać nie politykować.
- To przyprowadź z jakimś mądrym oficerem, mamy z nim do pogadania !– tym razem odezwał się Capitolczyk.
- Ja jestem oficerem !
- Srały muchy… auć ! – Imperialczykowi musiał przerwać Capitolczyk.
- O czym chcecie powiedzieć ?!
- Była z nami dziewczyna z obozu Recitorów w górach, niestety te ścierwojady ją zabiły.
- Bauhaus nie ma bazy w tych górach, kłamiesz ! – Marek zaryzykował
- No fakt, teraz już nie ma. 54 batalion Recitorów nie istnieje a ich baza jest zniszczona. – powiedział Capitolczyk, jego głos wydawał się szczery.
- Kto to zrobił ?! – krzyknął zdenerwowany Twardowski.
- Heretycy. Przecież nie my dwaj. Znaleźliśmy mapę przy jednym heretyku. Z zaznaczonym tym miejscem. Dlatego tu przyszliśmy, chcemy po prostu wrócić do … - Capitolczyk urwał nagle.
- Poruczniku może pan tutaj przyjść, mam ich obu na muszce ! – krzyknął nagle dziecinny słodki głos, pasowałby do modelki jakiejś szlachcianki. Ale nie do ochroniarza Kata.
- Nie strzelaj tylko ! Komendant musi z nimi porozmawiać !- pobiegł szybko, musieli mieć ważne wiadomości. A Kamila mogła ich załatwić bez mrugnięcia okiem.

XV

- Dlaczego jesteś taki pewien tej swojej dziewczyny ? - Max czyszcząc broń zagadnął Kata.
- Bo wiem, że jest dobra. Widzi więcej niż inni. – odpowiedział zapytany.
- Jak to widzi więcej ?
- Nie wiem. Jej rodzice służyli Sagieliemu, a dokładnie Rodowi Salvatore. Ojciec zginął w jakiejś bitwie, matka miała wypadek, a raczej została zabita. Kamila jako małe dziecko trafiła do domu dziecka. Nie był to zwykły dom dziecka. - Executioner smutno spojrzał na Maxa.
- Dom dziecka rodu Salvatore. – Max pokiwał ze zrozumieniem głową. - Znaczy tyle co zakład badawczy rodu Salvatore.
- Szczegółów nie znam. Wiem tyle, że jej ojciec służył w Zakonie Pająka, a to prawie mutanci. Matka była heretyczką, to nie była miłość od pierwszego wejrzenia, oni zostali połączeni celowo. Dalej nie grzebałem nie było to zbyt bezpieczne nawet dla mnie.
- Widziałem kiedyś ten Zakon w akcji. Tak okrutni nie są nawet Wilczy Łowcy Głów. – Max zaczął składać wyczyszczoną broń, dokładnie i z precyzją dopasowując części do siebie. Podniósł głowę i patrząc na Jean-Paula powiedział. – Aż brała odraza, biedna dziewczyna co oni jej zrobili ?
- Najważniejsze, że jej z tym dobrze… - nie skończył usłyszał wiwatujących Jaegrów .
Poderwali się zobaczyli wracającego Marka i Kamilę, która prowadziła pod bronią dwóch żołnierzy z innych Korporacji.

Stahler przesłuchał jeńców w obecności Monici, Jean-Paula i Maxa Steinera. Marek Twardowski poszedł spać, nie chciał się bawić w śledczego. Obaj mówili to samo z jednym wyjątkiem, że imperialczyk był strasznie hardy. Wysłał go zaraz z Vincentem i trzema recitorami, by ci potwierdzili tożsamość dziewczyny. Jeśli mówili prawdę mieli pochować dziewczynę i wrócić. Kat, landoberst i pani kapitan mieli postanowić co zrobią z jeńcami.
Max zgłosił się na ochotnika, że go popilnuje, nie chciał być sędzią.
- Mogę zapalić ? – grzecznie zapytał się John.
- Proszę. - Max patrzył się na wrogiego żołnierza i bawił się jego bronią. Zwrócił uwagę, ze na pistolecie są zaschnięte niebieskawe plamy. – Zatłukłeś tym jakiegoś Tancerza ?
- Tak, jakąś godzinę temu. To był jeden z tych, którzy zabili tą waszą dziewczynę Stacy. – John palił spokojnie, widać palenie go uspokajało.
- Sądzisz, że oni byli tu celowo, że ktoś ich zostawił specjalnie ? – pistolet kręcił się na jego palcu.
- Prawdopodobnie to byli jacyś młodzi Tancerze, to była ich inicjacja. Tak myślę – John przydeptał papierosa, jednocześnie wyciągając drugiego. Którego zresztą zaraz zapalił.
- Też tak myślę. – powiedział Max. - Spotkałem się już z takim przypadkiem, tylko wtedy byli to Intruzi. Szaleli w dżungli nie opodal naszego obozu szkoleniowego. Zupełnie jak w takim starym przedpotopowym filmie.
- Widziałeś „Predatora” ?! – John wyraźnie się ożywił.
- Widziałeś ! - przedrzeźnił go Max. – Wszystkie jedenaście części. Trzy zwykłe i wszystkie „versus Alien”
- Farciarz, mój dziadek miał tylko pierwszą część. – John był niepocieszony.
- A myślisz dlaczego moja osobista kompania nazywa się „Drapieżcy” – zaczął się śmiać.
- No fakt, słyszałem o was. - John śmiał się również.
Do rozmawiających podeszli pozostali oficerowie.
- Jak wróci Vincent z pozostałymi, i to co mówiliście okaże się prawdą. – Peter, zamilkł na chwilę. - Możecie się do nas dołączyć, jeśli obiecacie że podporządkujecie się na czas akcji.
- Jasne. - John wstał i wyprężył się, deptając niedopałek. – porucznik John Ricco, Armia Capitolu do usług.
Pół godziny później wysłani żołnierze wrócili meldując o pochowaniu dziewczyny. Stahler martwił się, ostatni atak akolitów nie był przypadkiem. Trzeba szybko znaleźć Uniwersytet i uciekać do domu, po nagrodę. Grupa ruszyła dalej Resztki plutonu Hagena dołączono do drugiego plutonu i przydzielono do niego także Johna Ricco. Na samym końcu w ariergardzie szli Marek i Nicko, dwaj snajperzy. Połączone siły dwóch kampfgruppe topniały, ale zostały wzmocnione przez najemników. Szybko ruszyli znaleźć cel pozostawiając za sobą jedenaście grobów.

Odnalezienie Uniwersytetu przy pomocy Kamili okazało się banalnie proste. Wieczorem założyli obóz i postanowili odpocząć, rano czekała ich ciężka praca.

XVI

Poranek był bardzo wietrzny, mimo to żołnierze od rana rozpoczęli poszukiwania, wejścia do tajemnej krypty, gdzie ukryte były artefakty. Poszukiwania prowadzili Jaegrzy, natomiast komandosi z grupy Steinera zapewniali im ochronę. Kilkakrotnie musiano używać czaszki, by zlokalizować dokładnie miejsce podłożenia ładunków. Koniec końców się to udało. Ładunki wybuchły odsłaniając wejście do podziemnych lochów. Do wejścia do krypty, wybrano Kata i jego ochroniarzy, Maxa Steinera, Amandę Cruz, Johna Ricco i sześciu Jaegrów. Reszta miał czekać na zewnątrz i utrzymywać z grupą stały kontakt radiowy, dodatkowo Penelope miała utrzymywać więź duchową.. Peter był bardzo nie pocieszony, jednak jako dowódca musiał zostać. Członków Bractwa widocznie nie interesowały sprawy doczesne, Inkwizytor spał z głową na nogach Izabelli, ta medytowała z zamkniętymi oczami.

Zeszli po długich i stromych schodach. Oświetlając sobie drogę zrobionymi na prędce pochodniami. Nikt nie wpadł na pomysł, żeby poprosić o zrzut latarek. (ja zapomniałem – przyp. autora),. Pochodnie rozjaśniały drogę słabym ale ciepłym światłem. Schodzili uważnie i powoli ubezpieczani długimi linami. Schody kruszyły się pod ich nogami, ich kawałki z przytłumionym łomotem spadały na dół. Na dole znaleźli się w dużym pomieszczeniu. Stały tu wielkie szafy, ogromne komputery z olbrzymią mocą przerobową, jednak to wszystko było pordzewiałe, ściany szaf i komputerów były cieńsze od bibuły w wielu miejscach były olbrzymie dziury. Plastik z obudów ekranów był tak zwietrzały, że rozsypywał się pod dotknięciem. Na stołach leżały zmurszałe i wyblakłe kartki. Na jednej ze ścian był namalowany olbrzymi obraz musiał być to fresk gdyż farba choć wyblakła była jeszcze widoczna i można było odróżnić postacie.
Maxowi stanęły wszystkie włosy na ciele obraz przedstawiał jedną z wizji Mathewsa.
Przedstawiał walkę Duranda z Algerothem.
- Ten Marthews znał prawdę. Ale ludzie mu nie uwierzyli. – głos Steinera był zimny. – I teraz musimy walczyć z tymi potworami.
- To było nasze przeznaczenie. – odpowiedział cicho Jean-Paul.
Zaczęli przeszukiwać pomieszczenie. Kamila trafiła na wielkie i ciężki metalowe pudło. Wykonane było z innego typu metalu. Ta metalowa skrzynia nic sobie nie robiła z mijającego czasu i wyglądała jakby wstawiono ją tu wczoraj i obsypano kilkoma wiadrami kurzu.
Czterech Jaegrów musiało ją wyciągnąć z przerdzewiałej szafy.
- Jaki ciężki metal. – stwierdził jeden sapiąc ciężko.
- Jakiś stop tytanu. – uciął Kat. – Dawać to cholerstwo tutaj.
Skrzynia z głuchym jękiem upadła, pod jego nogami. Czterech potężnych Jaegrów dyszało jakby wbiegli na najwyższą górę Wenus.
Executioner podszedł wraz z Kamilą obejrzeli skrzynię. Kamila odeszła, Kat wyprostował się.
- Zamek szyfrowy. Najlepsze są proste rozwiązania. – Zamachnął się i uderzył.
Topór Sądu zawył. Ogromny huk. Wieko kufra odskoczyło. Twardy i ciężki metal wieka leżał obok skrzyni. Jean-Paul uśmiechał się, poklepując swoje niezniszczalne ostrze.
- Tak najprostsze rozwiązania stanowczo są najlepsze. – powiedział John Ricco mrugając do Steinera. – Widziałem ja was w akcji. Kartel powinien was zabronić.
- Wy tylko nas chcielibyście obcinać spójrzcie na swoje jednostki. – odpowiedział z szerokim uśmiechem Max.
Nie uszło chyba niczyjej uwadze, że obaj panowie bardzo szybko się zaprzyjaźnili. John opowiedział swoje życie Maxowi, prawie w szczegółach. Max mocno się nie rewanżował pomimo, że obaj byli doskonałymi wojownikami. Max miał o wiele większą reklamę znano go w całym układzie słonecznym. Uciekł z łap Valpurgiusa, a to już było coś. Ricco wykonywał dużo tajniejsze misje i nie znał go nikt. Zapewne i Bauhaus miał dziesiątki bezimiennych bohaterów, którzy wspólnie pracowali na chwałę swojej korporacji i gwiazd jakimi byli chociażby Max i Valeria Duvall. John po cichu pracował na rzecz jasno świecących gwiazd Huntera i Kowalskiego.
Zaczęli przeszukiwać otworzoną skrzynię, znaleźli w niej jakieś dyski i księgi. Skrzynia była wielka i ciężka, jednak znalezisk nie było zbyt wiele. Kat chciał je schować do swojego plecaka. Koło niego stanął Max.
- Pozwól Jean-Paul, że ja to wezmę. Nie chce być nieokrzesany i źle wychowany, ale za to mi płacą. - Kat bez słowa sprzeciwu oddał przedmioty Steinerowi.
- Sądzisz, że w twoich rękach będzie to bezpieczniejsze ? – Starszy mężczyzna spojrzał się na dużo młodszego Maxa.
- Przekonamy się przyjacielu. Życie nam to udowodni.
- Zapewne. - Kat odszedł, na jego twarzy nie było widać gniewu.
- Nie sądzisz, że uraziłeś staruszka ? – szeptem spytał John
- Nic mu nie będzie. – Max zimno spojrzał się na Johna. Z jego oczu znikła wesołość. – Trzeba znać swoje miejsce w szyku.

Vincent patrzył pochmurno na Maxa Steinera na jeden gest swojego pana, gotów odgryźć tamtemu głowę. Jean-Paul doszedł do niego i dotknął go delikatnie za rękę.

XVII

Daj spokój Vincencie – Jean-Paul nie wyglądał wcale na złego. – Max ma zadanie do wykonania i je wykona choćby po trupach.
- Tak panie. – Vincent poszedł w kierunku Kamili, choć jego wzrok mógłby rozszarpać Steinera na kawałki.
Kamila oglądała fresk. Przedstawiał on Duranda. Ubrany w białe szaty z dodatkami ze złota, czerwieni i błękitu. Jego twarz wyrażała cierpienie. Przedstawiony był z mieczem w prawej ręce, gotowym do ataku. Lewa ręka wypuszczała coś w rodzaju błyskawicy, która mieszała się z czymś w rodzaju czarnego światła wypuszczanego z rąk Apostoła Ciemności. Algeroth był wielki i przerażający, obwieszony czaszkami i uzbrojeniem. Twarz miała grymas nienawiści do wszystkiego co żyje. Wokół Kardynała można było dostrzec żołnierzy światła. Był Wenusjański Zwiadowca, Krwawy Beret, Hatamoto i Lew Morski. Wszyscy strzelali ze swojego uzbrojenia w otaczające stwora pomioty Legionu. Ciała tamtych ukazane były jako rozrywane przez pociski.
Czyżby była nadzieja ?
W miejscu, gdzie promienie stykały się, była mała szczelina. Nikt ze zwykłych śmiertelników nie miał prawa jej zauważyć. Oczy Kamili były jednak, jak oczy kota. Wsadziła palec w szczelinę i powoli zaczęła wydłubywać znajdujący się tam materiał. Doszedł do niej Vincent. Przyglądał się jej z uwagą, delikatnie wziął za ramiona i odsunął.
Kamila wydłubała już trochę materiału, palce Vincenta weszły bez problemu w powstałą lukę. Szarpnął raz i drugi. Kawałek fresku odpadł ukazując włącznik.
- Panie mamy coś ! - krzyknął w kierunku Kata , zupełnie ignorując stojącego bliżej Maxa.
- Już idę.
Przycisk koloru czerwonego błyszczał się, ukryty w niedużej kwadratowej osłonie.
- Co robimy ? - Kat wymownie spojrzał na Maxa. – Poczułeś się wodzem, więc decyduj.
- Należy szybko podejmować decyzje. – Max rozejrzał się po zgromadzonych. – A czy są one słuszne, będziemy mieli okazje się przekonać.
Uderzył przycisk. Ukryte pod sufitem lampy rozjarzyły się na moment zalewając pomieszczenie jasnym światłem. Dziwne buczenie. Przeciwległa do fresku ściana drgnęła. Posypał się kurz i kawałki cementu. Ściana przesunęła się o metr, może półtora. Buczenie ustało, migające światła zgasły.
- Proszę bardzo. Pomieszczenie obok jest tym, którego prawdopodobnie szukaliśmy. – Max nie krył zadowolenia.
- Muszę przyznać, że ci się udało.- Kat odparł mu chłodno. – Sprawdźmy to, tylko ostrożnie. Powiadomić przez radio Stahlera.
Jeden z Jaegrów nadał do Petera przez komunikator o znalezisku. Jednak Amanda zrobiła to dużo szybciej komunikując się z siostrą. Ruszyli w kierunku szczeliny.
- Jean-Paul – Max miał głupkowatą minę zwracając się do Executionera. – Chciałem cię przeprosić za tamto. No wiesz.
- Ja się nie gniewam. – Kat spojrzał z góry na Maxa. - Zawsze byłeś nieokrzesany. Tytuł barona pasuje ci jak świni siodło. Choć muszę przyznać, że powoli uczysz się ogłady.
- Może na starość. – Steiner wyciągnął rękę. Kat ją uścisnął.
- Możesz nie dożyć. – Jean-Paul odwrócił się i poszedł za grupą – Ja nie dożyje na pewno.
Głupiej minie Steinera towarzyszył cichy chichot Ricco.
Doszli do szczeliny, jeden z Jaegrów zajrzał i stanął jak wtedy w Phoenix. Reszta cofnęła się za ściany by nie być narażonym bezpośrednio na promieniowanie z krypty.
Kat szarpnął i pociągnął żołnierza by wyrwać go z terenu działania promieni.
Jaegr przewrócił się. Podniósł trochę i usiadł jego wzrok był mętny.
- Promieniowanie musi być dużo silniejsze. Nawet ja nie dam rady. Można skończyć jako roślina. - Kat dostawił topór, który wypolerowany był jak lustro i spojrzał w głąb komnaty. Wrzucając do niej jednocześnie jedną z pochodni. – Jakieś szkielety ludzkie tam leżą.
Max podbiegł do niego i patrząc w topór obserwował pomieszczenie.
- Muszą to być resztki robotników, którzy dostarczyli te posągi tutaj. Włączył promieniowanie, umarli stojąc i w nieświadomości. Pozbył się świadków. Tajemnica czekała spokojnie. Za kilkaset lat prawdopodobnie mógłby tu wejść każdy o ile znalazłby wejście. – Max podrapał się po brodzie.
- Musimy znaleźć sposób, żeby tam wejść. – odparł Kat cofając się.
- Szybkie decyzje. Pamiętasz ? – twarz Maxa uśmiechnęła się dziwnie, ręka wyjęła coś z torby. – Uwaga zaraz wybuchnie !!! Fire in the hole !!!
- Co robisz człowieku ! Nie możemy stracić tych czaszek ! – krzyk Executionera zagłuszył wybuch i gęsty dym oraz hałas uderzających odłamków wydobywających się ze szczeliny.
Kat zerwał się i złapał Steinera za pancerz.
- Mam nadzieje, że tym razem nie przesadziłeś.
- Spoko dziadku. – Max wyrwał się z uścisku. – Ten ładunek wywołał silną falę uderzeniową, odłamki to były resztki posągów.
- Mam nadzieje, że nie resztki czaszek.
- Ja też mam taką nadzieje.
Executioner głośno wciągnął powietrze i wszedł do pomieszczenia trzymając wysoko pochodnie. Reszta czekała na zewnątrz.
- Jest bezpiecznie! Posągi są porozwalane! Promieniowanie nie działa! – krzyknął ze środka.
Reszta grupy wskoczyła do środka. Wszędzie walały się porozrzucane kawałki pomników, kawałki kabli. Podstawy były nie naruszone wystawały z nich jeszcze pourywane kabelki. Na ścianie wisiał Krzyż, dużo większa wersja tego z uniwersytetu w Phoenix.
Żołnierze zaczęli zbierać czaszki.
- Zostawić to !!! – Kat wydarł się strasznie. - Najpierw trzeba wybrać odpowiednie..
Jaegrzy odłożyli przedmioty w miejsca, skąd wzięli przedmioty. Na szczęście tylko dwóch zdążyło podnieść artefakty. Executioner wyjął z torby starą czaszkę wsadził przedmiot podobny do latarki i oświetlił pomieszczenie. Siedem czaszek zaczęło świecić na niebiesko, sześć na czerwono.
- Rozbić te czerwone, one są podłożone przez Legion. – powiedział już całkiem spokojnie.
Jegrzy zaczęli je tłuc kolbami swoich karabinów. Czaszki jednak nie poddawały się tak łatwo.
- Jeśli chcesz by coś było dobrze zrobione, zrób to sam. Kamilo! Przytrzymaj czaszkę.
- Tak Panie.
Jean-Paul II gestem nakazał odsunąć się żołnierzom. Topór Sądu zagrał swoją ponurą melodię, sześć czaszek w mgnieniu oka zostało skruszonych.
- Pakować to wszystko do tej skrzyni, z tamtego pomieszczenia i zabieramy się stąd. – Głos Maxa poruszył wojaków.
- Już po wszystkim ? – John nie krył zdziwienia.
- Jak chcesz możesz tutaj zostać, my spadamy. – Katowi udzielił się sarkazm Maxa
- Nie no idę z wami.
Żołnierze ciężko dysząc przynieśli skrzynię. Zapakowali czaszki i krzyż i ruszyli z powrotem w kierunku wyjścia. Pomogli im John i Vincent. Opuścili pomieszczenie. Gdy wszyscy wyszli, Kat przystanął na chwilę, wykonał jakiś gest ręką i podążył za grupą. Na górze skrzynia została szybko i sprawnie odebrana przez pozostałych Jaegrów.
- Obwiązać ją i wezwać transportowce. Nadszedł czas by opuścić Matkę Ziemię, wracamy na Wenus. – Stahler był szczęśliwy zmaże hańbę z rodziny. A Richthausen jeszcze mu dopłaci za swoje niedowiarstwo. – Ruszać się chłopcy !
- I dziewczynki. – Monica była smutna.
Rozpoczął się ruch w obozie. Przerwany nagle odgłosami strzałów.
- Nadchodzą !!! Nadchodzą !!! Nekrotyranci !
- Ty wzywaj statek.! Reszta do broni !!! - krzyczał Peter - Gdzie Inkwizytor ?!
Rozpętało się piekło.



Na orbicie Ziemi BKF „Tiger” i „Panther” uciekały gonione na razie pojedynczymi i nie celnymi strzałami Kosmicznego Kolosa Imperialu „ Nietykalnego”. „Tiger” dostał co prawda wezwanie o pomoc i transport, ale kto się teraz przejmował ludźmi na dole.
Otworzył się nowy wir i nie daleko rozpoczynającej się bitwy wyłonił się inny statek. Bardzo ostro zakończony wyglądający jak olbrzymi znak Bractwa. Jego srebrzyste burty ubarwione były krwawo czerwonym znakami Inkwizycji.
Na ekranie komunikacyjnym „ Nietykalnego” pojawiła się twarz. Człowiek w słusznym wieku, z siwizną na skroniach i siwo czarną brodą. O strasznie błękitnych oczach.
- Tutaj Arcyinkwizytor Nikodemus, do dowódcy „Nietykalnego” nakazuje opuścić ten rejon. Okręty Bauhausu wykonują zadania z polecenia Świętego Bractwa.
- Komandor O’Needa z tej strony. Śmiem wątpić. Zapewne bronisz swoich ziomków Nikodemus! – jego twarz była pulchna, małe blisko osadzone oczy były prawie niewidoczne zza grubych powiek.
- O’Needa, jeszcze raz powtarzam przerwij akcję i wycofaj swój okręt. – Nikodemus mówił bardzo spokojnie ale z naciskiem.
- Otworzyć luki rakietowe. Zniszczymy tych cholernych Bauhauserów! – O’Needa odwrócił się w stronę swoich żołnierzy.
Luki rakietowe Kolosa powoli zaczęły się otwierać
- Komandorze, nie chcesz bym przeklął całą twoją rodzinę jak i rodziny twojej załogi. – Nikodemus utrzymywał swój ton głosu. - Cała załoga i jej rodziny skończą w lochach Katedry w Victorii
- Nie strasz mnie braciszku, bo się nie boję! – O’Needa uśmiechnął się. – Jak jeszcze coś powie, zniszczyć tą balie Bractwa!
- Widzę, że jesteś heretykiem – ton Nikodemusa był równie spokojny jak przed chwilą
- Ja ?!! Nie ! Tylko nie lubię jak mi się wcinacie ! - Oczy O’Needy zwęziły się jeszcze bardziej. Wyciągnął zawieszony na szyi gruby łańcuch. Do łańcucha doczepiony był olbrzymi medalion z Krzyżem Bractwa. – A to co ?!
- Medalion o niczym nie świadczy. – Tym razem oczy Nikodemusa też się zwęziły. – Ale dobrze.
Z medalionu trzymanego przez O’Needę trysnęło światło uderzyło komandora prosto w oczy. Jęknął głucho i upadł na fotel dowódcy, oczy wywróciły się ukazując przekrwione białka, ręce opadły, z ust zaczęła cieknąc ślina brudząc mundur.
- Zastępca. Kto jest zastępcą ? – Oczy Nikodemusa wróciły do normy.
- Kapitan Harris. Kapitan Steve Harris. - oficer stanął na baczność .
- Proszę natychmiast zawrócić Kolosa.
- Tak jest. – Kapitan trzasnął obcasami.
- O’Needę oddać Inkwizycji na Ganimedesie. Przejmuje pan dowodzenie. A te okręty dorwiecie kiedy indziej, jeśli taka będzie wola Boga i Kardynała.
- Tak jest. Polecenie zostanie wykonane Arcyinkwizytorze. – Harris uśmiechnął się jak wilk. Dorwie ich jeszcze kiedyś, dwa lekkie krążowniki nie mają szans z Kolosem. Oczywiście jeśli taka będzie wola Boża.
Kolos zaczął zawracać i kilka minut późnij zniknął w wirze przestrzennym. Lekkie krążowniki zaczęły zajmować pozycję, którą musiały opuścić, między okrętem Bractwa a nimi trwała cały czas komunikacja radiowa. Święta Arka Bractwa zajęła również miejsce na orbicie.


Malous zginął niemal natychmiast rozerwany ogniem kilku MG-80 z plutonu „Drapieżców”. Jego Nekrotyranci jednak nie ustępowali. Do momentu, w którym na wszystkich spadł grad błyskawic, ich ciała padły paląc się błękitnym ogniem.
- Już po wszystkim, wezwać jeszcze raz „Tigera”, niech zabierają nas stąd. – Peter rozejrzał się strat nie było teraz prawie wcale. Inkwizytor-spowiednik zareagował dość szybko. Teraz tulił się jak dziecko do olbrzymiej Mortyfikatorki.
Sześciu Jaegrów otoczyło skrzynię powiązaną linami, kryła ich nagrodę. Nagrodę wszystkich tutaj obecnych. Nagrodę dla całej ludzkości.
Koło Mortyfikatorki pojawiło się coś jakby olbrzymie lustro, coś wyglądającego jak pionowa olbrzymia kałuża wody. Z portalu wyszła Golgotha. Izabella zareagowała natychmiast dobyła miecza i rzuciła się na Nefarytkę. Ta nie myśląc wiele uderzyła ją na odlew swoją mroczną rękawicą. Kobieta poleciała w tył. Jej hełm rozpadł się. Zaczęły się otwierać i inne portale, z których wysypywali się Nekromutanci i inne stwory Legionu.
Golgotha złapała małego Inkwizytora, uniosła.
- Dość już nazabijałeś moich sług, sczeźnij tu i teraz !!! - Jej głos mógłby zmrozić olbrzymie jezioro, ale nie serce Sługi Światła, ten splunął na nią tylko, był za słaby, nie mógł się bronić.
Golgotha śmiejąc się oderwała mu głowę. Z szyi trysnęła krew ochlapując Golgothę, śmiała się jeszcze głośniej. Spojrzała się na oderwaną głowę twarz chłopca wyglądała teraz jak twarz starca. Odrzuciła ją.
- Strzelać zabić te ścierwa ! Bronić skrzyni ! – Peter krzyczał do komunikatora.
Chciał zastrzelić Golgothę ale koło niego otworzył się portal i zaczęli wysypywać się Nekromutanci. Wysyłał serię za serią w wyskakujące pomioty. Padali jak muchy. Ale nadszedł czas, żeby przeładować broń . Musiał się wycofać. Zapanował chaos, stwory pojawiały się wszędzie, wewnątrz i na zewnątrz obozu. Kanonada zaczęła narastać. Monica wystrzeliła kilka granatów w kierunku jednego portalu. Część wybuchła na nim część wpadła do środka. Portal zamknął się ucinając trzech przechodzących Nekromutantów, musiała zabić tego, którego wola trzymała otwarty portal. Krzyczała do sześciu Jaegrów , żeby wycofali się ze skrzynią w bezpieczne miejsce. Koło nich otworzył się kolejny portal i wyskoczył z niego Erwin Stahler i kilkunastu Nekromutantów. Jaegrzy otworzyli ogień Nekromutanci padli, ale Stahler dotarł. Rzucił się na nich, ich pociski odbijały się od jego pancerza. Zamachnął się obiema rękami, pancerze i ciała dwóch żołnierzy odsłoniły ich wnętrzności. Nie zdarzyli nawet krzyknąć. Dwa zamaszyste cięcia szponami i dwóch bezgłowych Jaegrów padło na ziemię. Jeden nie czekając na dalszy rozwój wypadków rzucił broń i zaczął uciekać. Ostatni próbował się jeszcze bronić cofając się, strzelał ze swojego Panzerknackera, aż skończyła mu się amunicja. Z jego klatki piersiowej wyskoczyła ręka Golgothy trzymając w szponach jego serce. Żołnierz już tego nie zobaczył. Golgotha szła w kierunku skrzyni Stahler zostawił swojej Pani skrzynię, chciał mordu, pobiegł mordować. Monica i Peter widzieli całą sytuację i ruszyli w kierunku skrzyni, by ratować jej zawartość. Widział to również Jean-Paul. Ciął jak oszalały, topór buczał, głowy i korpusy Nekromutantów rozpadały się, a Kat jak anioł zagłady przedzierał się przez hordę na pół umarłych ludzi. Był blisko, jego ochroniarze zostali w tyle, nie dbał o to. Minął się z ruszającym mordować Stahlerem, najpierw skrzynia. Zdrajcę i heretyka załatwi później. Był już blisko, poczuł uderzenia pocisków w pancerz z boku, dwa jakimś cudem przeszły przez jego zbroję. Umierając odwrócił się w kierunku z którego padły strzały. Ostatnim widokiem jaki zobaczyły jego umierające oczy był wzrok nienawiści Łowcy Skalpów, tego gnojka, którego zaskoczył na drodze gdy czekał na grupę Steinera.
Vincent chciał podążyć za swoim panem, zauważył, że jakiś stwór obalił Kamilę i dusił ją Belzarachem.
Obowiązek czy miłość ?
Miłość wygrała, strzelił do dwóch biegnących Nekromutantów. Dopadł do szamocących się. Jeden solidny kopniak, sługa ciemności z jękiem odpadł od krztuszącej i kasłającej dziewczyny. Wymierzył Punishera i zamarł. Stwór był znajomy Vincentowi, jego przyjaciel z czasów gdy służył w Dukalach. Z chwilowego osłupienia wyrwał go ból. Bagnet ciemności wniknął do jego trzewi i rozpłatał go niemal do szyi.. Vincent chlustając krwią z ust i piersi padł konając.
- Kami... - jego usta i oczy zamknęły się.
Stwór odwrócił się, ale zobaczył otwór lufy pistoletu. Jego czarny i spaczony mózg rozprysł się. Kamila dopadła do Vincenta. Płacząc stwierdziła, że nie żyje. Podniosła załzawiony wzrok by ujrzeć kolejną swoją tragedię. Kat przewrócił się. Jej wzrok pobiegł za kierunkiem patrzenia się jej pana. Przestała płakać.
Steiner szalał jego karabin szturmowy był cały we krwi. Kolba, lufa., magazynek. Dopadł teraz do martwego Jaegra i zaczął wyciągać mu amunicję, gdyż jego się już skończyła. Jego Komandosi dzielnie bronili się w ruinach Uniwersytetu. Atakowani ze wszystkich stron robili rzeź wśród sługusów ciemności. Dopadł do rogu zza którego ostrzeliwali się John Ricco i siostry Cruz.
- Uratuj je dla mnie! - krzyknął mu do ucha. – A później proś o co chcesz !
- Nie ma sprawy przyjacielu.! – odkrzyknął mu Ricco. – Jak ja przeżyję one również.
- To żyj sto lat ! – Max wyskoczył strzelając. Nekromutanci padali jeden za drugim.
Nicko McBrain i Marek Twardowski siedzieli na pozostałości jakiegoś piętra. Ich karabiny powoli przemieszczały się w różnych kierunkach. Z luf co chwila wyskakiwały małe chmurki spalonego prochu i zabójcze pociski. Jeden strzał, jeden zabity. Wyszkolony snajper nie miał z tym problemów. Marek liczył zastrzelone pomioty, Nicko już dawno przestał. Twardowskiego niepokoiło też co dzieje się za wielką ścianą jaka oddzielała ich widok od części oddziału. McBrain stwierdził jednak skoro jest tam Kat, Belluci i Stahler to nie m się o co obawiać. W sumie miał rację. Zauważyli jeszcze, że w tamtym kierunku podążył Max. Skupili się na hordzie próbującej zajść kilku Jaegrów i komandosów Steinera.
Monica doskoczyła pierwsza. Zabiła kilku odgradzających jej drogę nekrosów, jakiegoś golema. Na szczęście nie było większych pomiotów ciemności. Wystrzeliła w kierunku Golgothy, która rozpoczęła rozrywać liny skrzyni. Kule panzerknackera odbiły się od pancerza Nefarytki. Golgotha uniosła twarz i zauważyła ją. jej usta wypowiedziały zaklęcie ognista kula uderzyła w Monice. Kapitan Jaegrów padła odrzucona uderzeniem. Nefarytka wyrwała w końcu przywiązane wieko. Zauważyła czaszki. Jej usta wykrzywił grymas uśmiechu.
- Chcieli nas nastraszyć!!! - wsadziła swoją rękawice do skrzyni i złapała trzy spośród siedmiu czaszek.
- Zostaw to ku#$o !!! – na jej dłoń spadł miecz.
Obcinając ją. Ciemno czerwona krew trysnęła z odciętej dłoni potwora. Zawyła, spojrzała na napastnika. Uderzające podobieństwo do Erwina. Człowieczek wyzywając ją od najróżniejszych ciął znowu. Odskoczyła. On ciął jeszcze raz uchyliła się i złapała go zdrową ręką za szyję. Podniosła człowieczek zaczął charczeć.
- Młody Stahlerek, twój wujaszek mi się już znudził. Czas na zmianę warty ! - wycharczała mu prosto w twarz. - Arghamarketrum khadum Voaltarum !!!
Za jej plecami otworzył się portal. Odwróciła się i rzuciła Peterem w kierunku portalu. Peter Stahler zdążył jeszcze rzucić mieczem. Ostrze obróciło się trzykrotnie wokół własnej osi i uderzyło Golgothę w szyję. Znikający w portalu Peter zdążył jeszcze zauważyć, jak głowa Nefarytki odpada.
- Nieeee !!!!! – w głosie Monici była rozpacz, gdy za Peterem zamknął się portal. Jej oddech ją palił czuła swąd spalonego ciała i włosów. Wkoło zrobiło się ciemno.

Steiner strzelał jak robot z Cybertronicu. Magazynki zmieniał automatycznie. Twarze wrogów rozmywały mu się już, palec bolał od naciskania spustu, oczy gryzł dym kordytu. A on strzelał. Golem, nekromutant, centurion, nekromutant, nekromutant, golem. Stwory padały jeden po drugim, ten który był wystarczającą blisko dostawał z kolby lub magazynkiem. Na kolbie miał resztki mózgu jakiegoś stwora, nie miał czasu tego usunąć.
Zauważył Stahlera. Erwina Stahlera zakałę rodu i Bauhausu. Tamten dewastował resztki Jaegrów. Żołnierze próbowali walczyć, kończyło się to rozrywaniem na sztuki w akompaniamencie nieludzkich jęków. Stahlera bawiła ta sytuacja. Śmiał się szyderczo z ginących.
Max wymierzył długa seria zrykoszetowała z pancerza stwora, część rykoszetów zerwała mu skórę z twarzy ujawniając nekrobionkę. Odwrócił głowę i spojrzał na Steinera.
- Chodź tu skurwielu ! – kolejna seria uderzyła pancerz Stahlera.
Erwin rzucił się biegiem w kierunku Steinera. Ocaleli jaegrzy zaczęli się chować.
Widząc szarżującego Stahlera, Max zapragnął uciekać.
- Nie jestem Hektorem - pomyślał - nie będę uciekać, ten pomiot to nie Achilles.
Mimo wszystko zrobiło mu się niedobrze. Wycelował, pojedynczy strzał, koniec amunicji. Stahler był już blisko.
Jakiś Komandos walczył wręcz z Nekromutantem, zobaczył wodza w niebezpieczeństwie. Uderzył tamtego łokciem wyrwał mu spaczoną broń i strzelił, seria trafiła Stahlera, ale nie uczyniła mu zbytniej krzywdy. Wyhamowała za to szarże. Stahler wpadł w majora uderzył. Steiner zdążył się uchylić. Machnięcie jedną - uchylenie, drugą ręką – odskok. Stahler próbował go uderzyć Steiner za wszelką cenę próbował do tego nie dopuścić. Było blisko, ale Max zdążył się zasłonić, z jego panzerknackera poleciały kawałki metalu.
Stahler zamarkował uderzenie, Max się uchylił ale dostał wierzchem rękawicy. Całe szczęście w pancerz. Odleciał siedem metrów do tyłu, z pancerza odpadł naramiennik. Maksymilian upadł jego płuca paliły go, wszystko bolało. Powoli nadchodził Stahler, Steiner próbował się podnieść. Zauważył jeszcze, że Komandos co mu wtedy pomógł sam jest w ciężkich tarapatach, walczył wręcz z kilkoma nekrosami. Prawa ręka na coś na trafiła.
- Wywinąłeś się Valpiemu Steiner !!! - Erwin Stahler, heretyk zaśmiał się szyderczo. - Ale ja z tobą skończę !
- No to rób to, nie pieprzysz bez sensu psi sługo ! – Max wytknął mu język.
Stahler zawył wściekle i zaatakował. Uderzył ale Max odskoczył. Poderwał się na nogi. W jego ręku błysnął miecz. Miecz mortyfikatorki, kuty specjalnie do usuwania takich śmieci. Precyzyjne cięcie i głowa heretyka odpadła ciągnąc za sobą warkocz krwi.
- Ten ćwok nie skończył i ty nie skończyłeś. – Splunął na trupa i ruszył wyjąc jak potępieniec pomóc walczącemu Komandosowi.


Ricco i panny Cruz siedząc za murkiem radzili sobie całkiem dobrze. Nekromutanci padali jeden po drugim, zaścielając pobojowisko trupami. Na horyzoncie pojawiła się kolejna grupa. Nie dadzą rady amunicja na wykończeniu.
Po niebie rozszedł się huk. John spojrzał do góry. Jak meteory, otoczone ogniem spadały lądowniki. Jeden spadł prosto na szarżującą grupę nekromutantów. Wgniatając ich zwłoki w ziemię.
Klapy opadały z łomotem, lądowników przybywało z każdą sekundą. Usadowione na górze wieżyczki strzeleckie pluły ogniem do stworów ciemności. Po pochylniach zbiegali „Święci Krzyżowcy” włączając się do walki. Doskonale wyszkolona Elitarna Piechota rozstrzeliwała zaskoczonych napastników. „Łowcy Nefayckich Głów” dopadli do pomiotów tnąc ich mieczami. „Czarne Modliszki” wyrywały ich serca. Z jednego lądownika wyskoczył Inkwizytor. Strzelając ze swojego AC-40 i ogniem z rąk wyrwał z pomiotów resztę odwagi. Legion był w odwrocie.

Nicko McBrain poderwał się do góry głośno wiwatując.
- Jesteśmy uratowani Marku. Cha cha jesteśmy uratowani !!! – klepnął porucznika w ramię.
Tamten powoli poleciał na bok. Jego głowa przechyliła się, na środku czoła widniała dziura przez którą wypłynęło życie z porucznika Twardowskiego.
- Ku#%a lubiłem dwoje obywateli Bauhausu oboje nie żyją. Chyba muszę ich przestać lubić dla ich dobra. - zamknął powieki niewidzących oczu.


Przetrwało szesnastu ludzi Steinera wraz z nim. Amanda i Penelope Cruz, Belluci i trzech Jaegrów. Recitor ze złamaną ręką. Kamila,. John Ricco, Nicko McBrain i Izabella.
Trzy czaszki okazały się zniszczone. Obcięta ręka Golgothy miała jeszcze dość siły by zniszczyć czaszki z twardego minerału.
Wyprawa była porażką.




Trzy dni później
Pałac Richthausena w Petragradzie. W znanym wszystkim pokoju z zasłonami w kształcie skrzydeł smoka. Trzy osoby. Elektor Stanislau Richthausen, Arcyinkwizytor Nikodemus Salvatore, major Max Steiner.
- Bardzo żałuje Wasza Ekscelencjo, że się nie udało wszystkiego załatwić po pana myśli. Niestety od początku ktoś na nas dybał. – Max wyglądał na niepocieszonego
- Wiem, straszne. Najgorsze są straty w ludziach. – Richthausen zrobił także smutną minę.
- Udało nam się ocalić ile zdołaliśmy. - Max wyciągnął z plecaka dodatkowe przedmioty i położył je na biurku.
- Moi specjaliści, przy wydatnej pomocy Bractwa je sprawdzą. - Elektor rozsiadł się za biurkiem i zaczął oglądać stare dyski i papiery.
- A jako bonus mam to. - z drugiego plecaka Max wyciągnął dwie głowy i postawił na biurku. Jedna należała do Golgothy, druga do Erwina Stahlera.
- Co do Stahlera to nie jestem pewien. Ale mój człowiek Sebastian Crenshaw już trzy razy informował mnie o zabiciu tej sekutnicy. – odezwał się Nikodemus
- Ja melduję pierwszy raz – odciął się Max.
- Jak dożyjesz zameldujesz znowu. Już nie długo o niej usłyszymy. - Salvatore zimno spojrzał na Maxa. – jedno dobre minie trochę czasu za nim wróci do dawnej formy.
- Tyle dobrego. – wtrącił się Elektor – A co z Peterem ?
- Prawdopodobnie nie żyje wpadł w przejście stworzone przez Golgothe, po jej śmierci portal od razu eksplodował. – Max spojrzał na Elektora - Był oddanym sługą Waszej Ekscelencji.
- Tak wiem trzeba zaopiekować się jego rodziną. Już poczyniłem pewne kroki.
- Bardzo łaskawie ze strony Waszej Ekscelencji. – Max jak mógł krył sarkazm.
- Twoja nagroda jest do odebrania w mojej specjalnej kasie. Oficer, który cię tu przyprowadził zaprowadzi na miejsce. – zadzwonił telefon . Elektor przeprosił ich gestem ręki, odebrał słuchał chwilę. - Więc Trzeci skończył szkolenie. Bardzo dobrze. Przydzielcie mu na razie jakiś batalion Legatów. Niech się wciąga.
Odłożył słuchawkę i spojrzał na Maxa.
- Mam jeszcze jedną prośbę. – Max spojrzał na Richthausena.
- Proś o co zechcesz – Elektor rozłożył ręce w geście „ mów a wszystko spełnię”.
- Chciałbym zabrać do siebie trzy poddane Waszej Ekscelencji.
- Oczywiście jeśli panie wyrażą na to zgodę. Możesz wziąć je ze sobą. Zrzekam się władzy nad nimi.
- Dziękuje. – Max przyjął postawę zasadniczą – Proszę o pozwolenia odejścia.
- Zezwalam. – Elektor ukłonił się lekko. – Mam nadzieje, że jeszcze podejmiesz dla mnie jakieś wyzwanie.
- Tak jest. – Max spojrzał na Nikodemusa i skłonił się jak przed chwilą Elektor. – Eminencjo.
- Do zobaczenia Max . – Nikodemus wyciągnął rękę którą major uścisnął i wyszedł.
Chwilę milczeli. Pierwszy odezwał się Elektor.
- Szkoda że się nie udało. – Richthausen wykonywał nerwowe ruchy palcami. – Byliśmy blisko
- Są setki sposobów na ujarzmienie bestii. – Nikodemus spojrzał na Elektora. – My ludzie nie dorośliśmy jednak do nich. Jesteśmy ślepcami. Gonimy za własną pychą. Legion wygrywa z nami, dzięki naszym żądzom władzy i widzeniu czubka nosa. Kiedyś to się zmieni, lecz czeka nas jeszcze wiele ofiar.
- Tak masz rację przyjacielu.
- Mam nadzieję, że co nie co zrozumiałeś Stanisalu. – Nikodemus wyciągnął rękę. – Ja idę się bawić w swoje gry. Ty zapewne zaraz rozpoczniesz znowu jakąś swoją tajną misję.
- Zapewniam cię, że nie. – Elektor uścisnął dłoń Inkwizytora.
Usiadł przeglądając znalezione papiery. Nacisnął guzik. Zabrzęczało.
- Wezwać Nicholasa i Wolfe, oraz dwu ludzi mam śmieci do usunięcia
- Tak Mistrzu. – metaliczny głos zamilkł.
Po chwili wpadło dwóch Jaegrów z 98 Batalionu i usunęło dwie głowy z biurka. Kolejnym gościem był profesor Nicholas w otoczeniu kilku doktorów i techników. Dostał wszystkie znaleziska i instrukcje kłaniając się nisko opuścił wraz ze swoimi pomocnikami pokój.
Richthausen wstał nalał w trzy kieliszki po sporej porcji koniaku. Drzwi cicho uchyliły się. Wszedł Henrick Wolfe i Jean-Philippe Augustine. Obaj oficerowie przyjęli postawę zasadniczą.
- Czy zapoznał się pan z warunkami kontraktu Jean-Philippe ? – Richthausen wskazał oficerom kieliszki koniaku, sam biorąc jeden
- Tak jest Mistrzu Richthausen. Grupa „Kobra” gotowa. – Ubrany na czarno żołnierz napił się łyk trunku. – Doskonały rocznik. Ekscelencjo.
- Oprócz zapłaty, dostanie pan całą skrzynkę trunku jeśli pan wróci. – Richthausen wypił również.
- Zapoznałem ze wszystkim Jeana-Philippe jak kazałeś panie. – Wolfe, wypił jednym haustem. – Chciałbym wrócić do obowiązków.
- Proszę, my damy sobie radę. – Wolfe trzasnął obcasami i wyszedł.
- Pozwól do mapy kapitanie Augustine. Czy słyszał pan o tajemnej krypcie między przednimi łapami Sfinksa, która prowadzi do wielkich artefaktów pod Piramidami ?



Trzy dni później po wydarzeniach w komnacie Richthausena

Monica Belluci siedziała i piła wino z olbrzymiego kielicha. Alkohol nie przynosił ulgi z jej oczu płynęły łzy. Dzięki jakiemuś medykowi Bractwa nie odczuwał bólu, jej twarz była taka sama. Jednak nawet on nie umiał uleczyć duszy. Nie chciała, ale pokochała tego drania a on dał się zabić. Patrzyła tępo w telewizor gdzie pokazywali jakieś zwycięstwa wojsk Romanova nad Imperialem. Kolumny jeńców prowadzone do obozów,. Wiwatujący żołnierze. Kupa sloganów. Nie chciała ciszy inaczej nie oglądała by tego chłamu.
Ktoś zapukał, lekko chwiejnym krokiem podeszła do drzwi. Otworzyła je. Stał w nich mężczyzna, twarz dobrze jej znana. To jej były mąż obywatel Cybertronicu.
- Mogę ? – zapytał się grzecznie.
- Wchodź – zamknęła za nim drzwi.
- Słyszałem o tym co ci się przytrafiło. Bardzo ci współczuje. – Cyber usiadł na kanapie.
- Wina ?
- Nie dzięki, nie piję. – mąż patrzył się na nią, z nieukrywanym współczuciem
- Co chcesz ? – nie chciała być miła. Pierwszy mężczyzna, który ją zranił.
- Chce pomóc.
- W imię czego ?
- W imię tego co nas kiedyś łączyło. Masz problem, w Bauhausie nie zaznałaś nigdy nic dobrego. Jesteś uczuciowa i wrażliwa. Będziesz długo cierpieć. Ja i moi przyjaciele sprawimy, że ból minie szybko. Bardzo szybko.
- Mam zdradzić. Jestem oficerem.
- Nikt nie każe ci walczyć z dawnymi przyjaciółmi. Możesz poświęcić się walce z Legionem. Droga do zwycięstwa wiedzie przez wiele dróg. Liczy się tylko by osiągnąć cel. Ja i moi przyjaciele ci to umożliwimy.
- Sama nie wiem.
- Nie chce Cię pośpieszać masz czas. Poczekamy cierpliwie, aż się zdecydujesz. – jego głos był ciepły i opiekuńczy.
- To przez was mężczyzn cierpię ! – Monica rozryczał się na całego. Major Szaserów przytulił ją, biła go w ramię długo, płacząc. Bardzo długo.
On tulił ją i mówił jej słowa, które chciała usłyszeć. Godzinę później dwie osoby wychodziły z jej małego mieszkania. Monica zatrzymała się na chwilę spojrzała jeszcze raz na zimny i pusty pokój. Zgasiła światło. I zamknęła drzwi, zamek zatrzasnął się sam.


John Ricco stał w dużym i przestronnym pokoju Sekretarza Stanu Dona Johnsona, ten czytał raport. Ricco był chroniony przez Bractwo nie mogli zarzucić mu zdrady. Stał więc pewnie, myśląc już o spotkaniu z. Marleną, nic więcej się nie liczyło. Tamten coś gadał i gadał o obowiązku, o nie wywiązaniu się z umowy. Cholerna maruda.
- Bardzo się cieszę że wróciłeś poruczniku. Ale misja zakończyła się klapą. Pracowaliście dla Bauhausu. Więc on powinien wam zapłacić nie podatnicy.- Sekretarz wpatrywał w Ricco swoje świńskie oczka. John z chęcią by mu je wydłubał.
- Nie mogę udzielić więcej informacji niż te zawarte w raporcie. Przykaz Świętego Officjum, a człowiek tak wysoko na szczeblu powinien to zrozumieć. Sir.
- Nie wyjeżdżaj mi tu z takimi sloganami – Don Johnsona był zły. Chciał coś wyciągnąć, coś czym mógł się podzielić ze swoimi braćmi kultystami. A ten ćwok zasłania się Bractwem
- Nie mogę obiecali, że spalą mnie żywcem jak wyjawię więcej szczegółów.
- Wybieraj albo służba, albo broń interesów Bractwa.
- W dupę sobie wsadź tę swoją służbę i tak to wy przyjdziecie do mnie nie ja do was.- John Ricco patrzył się na niego obojętnie. Cieszył się, że zaraz będzie koniec.
- Wywalam cię !!! Wynoś się !!! Nigdy już tu nie wrócisz. !!! Nigdy rozumiesz !!! – odpowiedzią Johna był środkowy palec i zapalony w pokoju Sekretarza Stanu papieros.
Wychodził śmiejąc patrzył się na przerażoną sekretarkę, ochroniarze stali zdezorientowani.
- Współczuje wam pracy dla takiego palanta. – powiedział i wyszedł
Tamten jeszcze krzyczał. John zjechał windą, z sześćdziesiątego siódmego piętra nie chciało mu się schodzić. Wsiadł w taksówkę i pojechał na lotnisko.

Don Johnson siedział w swoim gabinecie. Zły na cały świat. Wczoraj zaatakowali go słudzy Semai, dzisiaj ten dupek go podenerwował. Kończył pracę wcześniej, jechał się zrelaksować. Już nie mógł Nerwy go trzęsły. Zapamiętał dane tego Ricco za kilka dni odwiedzi go kilku kultystów i wyrżną całą to jego przybraną rodzinę. Johna Ricco, Marlene Dreams i jej dwoje bachorów. Wyszedł, zrugał sekretarkę i ochroniarzy. Zachciało mu się więc kazał im czekać przed drzwiami, sam poszedł do kibla.
Po wszystkim umył ręce i zaczął myć twarz, nachylił się nad zlewem. Gdy podniósł głowę zobaczył kobietę. Jej twarz była posiniaczona. Miała na sobie pancerz Mortyfikatora. Chciał krzyknąć. Jej ręka cała w tatuażach, zacisnęła się na jego ustach.
- To za wszystkich poległych śmieciu. - usłyszał jej szept..
Później był już tylko ból, nie wyobrażalny ból.
Ochroniarze stali przed drzwiami i śmieli się cicho ze swojego pracodawcy. Przydzielono ich dzisiaj nie znali go jeszcze dobrze. Jego czterech osobistych zginęło we wczorajszym zamachu. Stali już dobre piętnaście minut. Wyciągnęli broń i wtargnęli do łazienki ich oczom ukazał się widok jak z horroru. Całe pomieszczenie było we krwi ciało Sekretarza Stanu było poszatkowane. Nie ruszona była tylko głowa jej oczy wyrażały paniczny strach i niewyobrażalny ból.


John kilka godzin później był w Hope zapomniał już o rozmowie z Sekretarzem. Taksówką podjechał na swoją ulicę, był już wieczór. Ostatnie dzieci wracały z zabaw do domu. Wszedł po schodach na górę, w sklepie było już ciemno. Zapukał, drzwi otworzyła mu piękna murzynka. Jego dziewczyna Marlena.
- Ty draniu myślałam, że nie żyjesz ! – rozryczał się zaraz i wpadła w jego ramiona utulił ją . – Te łobuzy nawet mnie nie poinformowały, że się odnalazłeś. Tylko o tym, że zaginąłeś.
- Już dobrze, mówiłem ci, że złego licho nie weźmie. – całował jej usta i tulił ją do siebie. – gdzie są moje małe rozrabiaki. Usłyszał.
- JOHN, JOHN WRÓCIŁ HURRA !!!!!!- czarnoskóry chłopiec i dziewczynka dopadli do Ricco mało go nie przewracając.
Podrzucił każde z osobna i zaczął za nimi biegać i ich ganiać jakby był jeszcze mniejszy od nich. Marlena śmiała się ocierając łzy. Po godzinie wygłupów, zasiedli do kolacji.
- Skoro oni ci nie powiedzieli, to skąd wiedziałaś, że żyję ?
- Odwiedził nas jeden gość. Taki wielki i dobrze zbudowany, krótko ostrzyżony blondyn, mówił z dziwnym akcentem. Zostawił ci paczkę. Całkiem o niej zapomniałam. – tutaj Marlena na znak nie pamięci puknęła się w czoło.
- Paczkę ?
- Wielgachne pudło, ogromne!!! - Dzieci się przekrzykiwały.
- Mogę zobaczyć ?
- Oczywiści chodź.
Poszli do kuchni, koło lodówki rzeczywiście stała ogromna paczka. Miał koło metra wysokości i po pięćdziesiąt centymetrów szerokości każdego boku. Zawinięta w szary pakowny papier. Owinięta taśmą i sznurkami. John wziął nóż i otworzył ją na wierzchu leżało kilka lalek, najlepszego wyrobu z Bauhausu, wiedział dla kogo to jest. Zawołał małą Jenny i wręczył jej kilka lalek i innych zabawek dzieciak ze świecącymi oczami uciekł na górę ze swoimi skarbami. Marlena stała zaszokowana.
- Bob ! - krzyknął do ciut starszego chłopca. Wyjmując modele do sklejania, najlepszej firmy w Bauhausie Modelkraft. Te modele w Capitolu kosztowały majątek.
- Co ty obrobiłeś w Bauhausie sklep z zabawkami ? – zapytała zaszokowana kobieta.
- Nie tylko z zabawkami. – Wyciągnął suknie i komplet biżuterii i podał ją Marlenie.
Aż zatknęła usta by nie krzyknąć jak mała dziewczynka.
- Skąd to masz. ? – wyszeptała kobieta oglądając misternie wykonane cacka.
- Od przyjaciela. – odparł zauważył jeszcze czarną torbę na której leżała kartka.
Odręcznym pismem napisany był krótki list.
Drogi Johnie
Jeśli kiedykolwiek zajdzie taka potrzeba, pisz do mnie przez ambasadę Bauhausu, a ja przybędę choćby z połową wojsk korporacji. Miłej zabawy. Max
Otworzył czarną torbę w środku leżały płyty DVD i odtwarzacz. Nie musiał zgadywać tytułów, choć dla pewności spojrzał pierwszy, który mu wpadł w ręce nosił nazwę „Predator”.
- Dzisiaj już nie zdążymy, ale od jura zaczynamy seanse filmowe. – powiedział do czarnoskórej piękności – Dzisiaj chciałbym obejrzeć jak wyglądasz tylko w tych świecidełkach.
Ich usta złączył gorący pocałunek.



Nicko McBrain stał przed dowódcą Batalionu podpułkownikiem Cooperem.
- Cieszę się że plotki o waszej zdradzie okazały się fałszywe, synu. – powiedział poważnie Cooper.
- Ja też się cieszę. Sir. – Nicko wyprężył się w postawie zasadniczej.
- Jesteście doświadczonym żołnierzem. Dlatego dowództwo Formacji i ja postanowiliśmy was awansować. – ciągnął Cooper pykając fajkę.
- Ku chwale Korporacji. Sir.
- Tak w samej rzeczy, synu. – Cooper pyknął kolejny raz. – Jednocześnie oddajemy wam dowództwo nad nową kompanią „Karmazynowej Gwardii”
- Ku chwale Korporacji. Sir.
- Niedługo na Wenus rozpoczyna się kampania przeciwko, Legionowi, synu. – Cooper zamyślił się chwilę. – I trzeba będzie współpracować z Bauhausem. Nie masz nic przeciwko temu ?”
- Jakoś to zniosę. Sir.
- To dobrze wypocznijcie teraz. Za tydzień czekam na ciebie tutaj, synu. – Cooper wyciągnął rękę.
Nicko uścisnął i wyszedł. Był zadowolony. „Kanadyjskie Klony” odrodzą się, tym razem ramię w ramię z Bauhausem. Kto wie może następnym razem w przeciwnych okopach. Taki jakiś pojebany świat.



Max Steiner wyszedł na balkon trzymając w ręku swojego ulubionego drinka, wódkę z Dante Martini. Po drodze minął śpiącą Kamilę, na biurku obok niej leżały włosy coś jakby skalp, ale nie chciała mu powiedzieć do kogo należały te włosy.. Kocica podrapała mu całe plecy, ale w jego ramionach szybko zapomni o swoim Vincencie. Spojrzał na basen na leżakach, spoczywały brązowiejące ciała sióstr Cruz. Z położonego obok pałacu, parku dobiegł godowy ryk oswojonych Saurianów. Max zamarzył się przypomniała mu się wczorajsza noc z obiema siostrami. Sauriany nawoływały się do godów. Na ten ryk Steiner nie mógł być obojętny. Takie życie lubił. Czuł, że znowu jest szczęśliwy. Pomachał do Penelope i Amandy. Dopił ulubionego drinka i spiesznie poszedł schodami w dół.

Violetta trzymała na rękach śpiącego Johana. Po jej pięknym obliczu płynęła łza za łzą. Cztery dni temu dostała wiadomość, że Peter zaginął. Na szczęście wysłannik Elektora przekazał jej, że Książe Richthausen otoczy ją i jej syna opieką. Że w ręce rodziny na powrót wrócą firmy i wszystkie zagarnięte na czas poligonów ziemie. Tylko jak ona sama ma tym wszystkim zarządzać. W drzwiach ukazał się wysoka postać, o ruchach podobnych do Petera jednak nie był to jej mąż.
Gościem okazał się jego stryjeczny brat Michael, cywil bankier i prawnik. Ubrany w gustowny garnitur, o twarzy bardzo podobnej, ale bez szramy na policzku.
- Witaj Violetto - Michael ukłonił się i podszedł ucałować w czoło szwagierkę.
- Witaj, słyszałeś ... – jej głos się załamał
- Tak słyszałem. Takie jest życie żołnierza. Niestety. – Michael miał zatroskaną minę. – A tobie nic nie potrzeba ?
- Nie, nic dziękuję, wszystko mam. – próbowała się opanować.
- Jak pozwolisz zamieszkam z tobą i pomogę ci prowadzić dom i rodzinny interes. – Michael usiadł naprzeciwko na krześle.
- Oczywiście możesz zamieszkać. Będę wdzięczna za pomoc. – otarła łzy. – To chyba zaczyna mnie przerastać.
- Nie bój się droga Violetto razem postawimy rodzinne firmy na nogi mały Johan będzie dumnym dziedzicem. – uśmiechnął się delikatnie. – teraz musisz być silna dla niego.
- Będę się starała. – odpowiedziała podobnym uśmiechem.
- To dobrze, pójdę się rozpakować. Porozmawiamy przy kolacji. – Michael podszedł pocałował ją w czoło.
Jego pocałunek był gorący. Violetta nie wiedziała, że Michael od dawna podkochiwał się w szwagierce i polecenie Księcia Elektora wykonał z podwójnym zadowoleniem. Firma wróciła w ręce rodziny i mógł się opiekować ukochaną kobietą, na razie opiekować. Na początek tyle wystarczy.


Peter Stahler odzyskał przytomność w zimny i chłodnym pomieszczeniu jego ręce i nogi były spętane i powtykane w jakieś urządzenia. Starał sobie przypomnieć bitwę. Nawet nie wiedział czy wygraną czy przegraną. Na głowie poczuł jakiś uścisk. Coś plątało mu myśli coś nie pozwalało logicznie myśleć.
Wrota uchyliły się weszła Golgotha, w otoczeniu Tekronów. Peter szarpnął się. Zaczął sobie przypominać miecz rzucony przez niego odciął tej jędzy głowę. Ona żyła. Znowu żyła. Golgotha podeszła bliżej, wyglądała dużo młodziej niż wtedy kiedy ją widział ostatnio.
- O nasz nowy nabytek obudził się w końcu. – powiedziała słodkim głosem. – Gotowy służyć swojej Pani ?
- Nigdy nie będę ci służył suko ! – próbował się uwolnić, ale to było na nic.
- Będziesz. – Dobry nastrój nie opuszczał Nefarytki.
- Nie będę! Uwolnię się tylko to cię zabije piekielnico ! – wykrzyczał. Odpowiedział mu śmiech Golgothy.
- Twój stryj tak samo krzyczał i też twierdził, że nie będzie mi służył. Nawet bardziej a proszę. Był całkiem wiernym sługą. – Golgotha zaczęła udawać smutną minę, ale nie bardzo jej to wychodziło.
- Zabiję cię! Zobaczysz jędzo!
- Będę czekała. – Nefarytka odwróciła się. – Przyjdę jeszcze do ciebie za kilka dni będziesz cały mój.
Miała już wyjść, cofnęła się i na ucho szepnęła Peterowi.
- Pośpiesz się jestem jeszcze dziewicą, a ja nie lubię czekać.
Stahler zaczął się rzucać i wierzgać. Golgotha wyszła, jej demoniczny śmiech jeszcze długo odbijał się od sklepień Cytadeli.


Kilkunastu żołnierzy przemykało nocą przez piaski. Mieli czarne mundury z haftowaną kobrą na ramieniu. Prowadzący grupę zatrzymał się. Przypadli do piasku. Podczołgali do skraju wydmy w dole paliło się kilkanaście ognisk Przeładowali swoje karabinki automatyczne. Trwała ponura pustynna noc, dla tych w dole nie przyniesie jednak świtu. Żołnierze ruszyli.

Yaco Płock 13.11.2005r

1 komentarz: