opowiadanie - Ostrze sprawiedliwości

Ostrze sprawiedliwości

 Pędzone po niebie ciemne chmury były zapowiedzią nieciekawej pogody. Przechodnie na ulicach spieszyli się do swych domów, bądź też miejsc pracy jakby od tego zależało całe ich życie. Ot co, zwykli intelektualiści i fizole, korporacyjne maszynki do robienia pieniędzy lub utrzymywania porządku. Tak naprawdę to oni pozwalają żyć tym organizacjom, to przez nich toczone są wojny, to oni pracują dla milionów i to miliony pracują dla nich. Czy to jest dobre ? Kto to wie ... wiadomo na pewno że jest to chore. Ale nikt na to nie zważa. Natomiast jest jeszcze jeden szkopuł, taki mały element, wadliwy trybik w megakorporacyjnym zegarze i to wśród nich on się kryje. Wśród nich wyrasta i zaraża następnych... 
  
 Herezja.. co oni w tym widzą ? Ulegają złudnym propozycjom, czy może znajdują w niej odzwierciedlenie swych ukrytych zboczonych marzeń ? Tak czy inaczej szerzy się ona wśród wielu - tych biednych i bogatych, mądrych i głupich, z pozoru prawych i olewusów - jedno bagno. Lecz czym byłoby to odzwierciedlenie bezdennej głupoty bez możliwości przeciwstawienia się jej ? Na szczęście się tego nie dowiemy. Bractwo stara się jak może by wyplenić to zło. Każdy na pewno słyszał o inkwizytorach czy też mortyfikatorach. To oni właśnie stoją po drugiej stronie równoważni. 
  
 Sebastian skończył swe rozważania gdy w zasięgu jego wzroku znalazł się jego priorytetowy cel. Wiedział że nie może go jeszcze teraz usunąć. Młody heretyk musiał najpierw doprowadzić go do ich spaczonego gniazda - wylęgarni ciemności. 
  
 Nie wiedział że jest śledzony, zresztą niezależnie od tego jak bardzo by się starał zgubić ewentualny 'ogon' to i tak w tej grze nie wygrałby z Crenshawem. Może, gdyby starczyłoby mu rozumu, zrezygnowałby z udania się do swoich podopiecznych, lecz młodzieńczy zapał i zaślepienie odsuwały na bok racjonalne myślenie, i chwała za to Światłości. 
  
 Mortyfikator z kocią zdolnością za pomocą Sztuki i własnych umiejętności szybko skakał z budynku na budynek, nie spuszczając z oczu celu. Kto by pomyślał że Samuel Johanson - syn szanowanego i bardzo religijnego właściciela firmy budowlanej mógł wstąpić na tę złą drogę. Komórka Inkwizycji jednak zajmująca się wyszukiwaniem ognisk herezji jest nieugięta i nieomylna, mimo wielu zapewnień ojca, a także poręczeń zaznajomionego generała wydała wyrok. Sędzia spełnił swą rolę, teraz nadszedł czas na kata. 
  
 Szary płaszcz szeleścił w rytmie podmuchów wiatru, gdy wysłannik Bractwa z góry obserwował jak młodzieniec wchodzi do jednej z opuszczonych piwnic w tej spaczonej metropolii. Wiedział że ma być ich jedenastu. Za pomocą swych mocy wyczuwał że jeszcze nie wszyscy się zebrali. Stał i obserwował dogłębnie rozmyślając o obrzędach które mogły się już zacząć w tamtym małym pomieszczeniu. Ósmy, dziewiąty... mrok powoli zaczął zalewać okolicę, a długie cienie dawały znać czarnym charakterom iż zbliża się ich godzina... dziesiąty.... Crenshaw powoli zaczął rozmasowywać zesztywniałe kończyny, rozpoczął też krótka modlitwę do kardynała. W uliczce rozległy się kroki.... 
  
 Z letargu dziesiątkę mężczyzn wyrwało rytmiczne pukanie w drzwi, pokrywające się z przyjętym kodem. Sala gdzie przebywali była dużą piwnicą, przerobioną dla potrzeb dawno już nieżyjącego rzeźnika. Z sufitu zwisały haki na mięso, sąsiednie drzwi prowadziły do chłodni, na środku zaś stał wielki metalowy stół. Mimo iż dobre chwile tego miejsca dawno przeminęły, jęki zabijanych zwierząt dawno umilkły a stół wyczyszczono, to nie był on pusty. Leżała tam dziewczyna - Marie - wybranka, w tej chwili znajdująca się w narkotykowym uśpieniu. Była ona piękną i bystrą studentką prawa... była... teraz stanowiła bilet dla nowicjuszy, bilet do dalszych kręgów wtajemniczenia. Algeroth nigdy nie gardził krwawymi ofiarami, szczególnie składanymi poprzez tak 'świeżych' wyznawców. 
  
 Jedna z zakapturzonych postaci podeszła do drzwi i z pistoletem wycelowanym w mającą powstać lukę poczęła otwierać zamki i wymyślne zasuwy. Po chwili jego oczom ukazał się Nordrick - jedenasty spośród heretyków. Zaczął wchodzić do piwnicy, dziwnymi, nieco komicznymi i spazmatycznymi krokami. Sino szare usta i obłąkańczy wzrok dawały początek rosnącemu na sali napięciu. W milczeniu przeszedł kilka metrów, poczym upadł na twarz. Wyczynowi temu towarzyszył niemiły trzask pękającej kości zbliżony do odgłosu arbuza rozbitego o beton. Prochowiec na plecach jakby ozdobiony został jedną wielką czerwoną plamą, uwieńczoną w środku, wspaniałym, zdobionym srebrno złotym sztyletem z ornamentami Bractwa. W jednej chwili przerażenie stało się zmorą każdego świadka tego zdarzenia. 'Bramkarz' próbując opanować drżenie rąk doskoczył do drzwi i próbował je zatrzasnąć. Jednak w tym samym momencie gdy jego dłonie znalazły oparcie w chłodnym, stalowym okuciu piekielnie ostry miecz pozbawił go ich, przy okazji tworząc dziwne dwie parodie fontann z szkarłatną wodą. Widząc to okaleczony mężczyzna zaczął się cofać, w czym zdecydowanie pomógł mu strzał w klatkę piersiową z Punishera. 
  
 Mortyfikator wkroczył do pomieszczenia, rozglądając się za Samuelem. Nie mógł go odróżnić od pozostałych poprzez brązowe habity, w jakich się skryli. Większość z nich była sparaliżowana strachem, lecz jak zdążył spostrzec dwóch sięgało po broń większego kalibru, inny zaś odprawiał jakieś modły nad sztyletem. - Czemu nie? - pomyślał i sam począł koncentrować moc, po czym dał jej ujście w błyskawicy na której końcu znaleźli się dozbrajający 'zakonnicy'. Poza oślepiającym światłem nic nie było z początku widać, nie było też żadnego huku, grzmotu ani eksplozji. Sytuacja zresztą niespecjalnie się zmieniła gdy świadkowie mogli dostrzec to co się stało... W miejscu uderzenia poza kupą popiołu i innymi nadpalonymi zwłokami nic nie było. Zwłoki się wyniesie, resztę wymiecie, w przyszłości tylko nadpalone ściany będą niemymi świadkami furii czarownika. 
  
 Jeden z heretyków chciał wykorzystać ogólne zamieszanie i szybko zbliżał się do wyjścia. Radość powiązana z rosnącą nadzieją nie pozwalała w pełni zawładnąć nad zwieraczami. Ian zdąrzył jeszcze pomyśleć jak głupio by to wyglądało jak by przyszedł do domu w obsranych portkach. Zaraz po tym spostrzeżeniu jego głowę na wylot przeszył jeden z mieczy ceremonialnych Zabójcy. Jasna maź wymieszana z krwią zaczęła powoli spływać po obu końcach broni, dając jakby świadectwo jej drapieżnych zamiarów. 
  
 Widok ten jak potem można było zauważyć stał się niezłym dopingiem dla następnej dwójki która wyjęła swoje długie, fikuśnie zakrzywione sztylety i zaszarżowała na Świętego Męża. Fakt faktem że był to niezwykle odważny czyn, lecz głupi, gdyż ani dobre wyposażenie, ani odwaga nie mają prawa wygrać z doświadczeniem, którego ci nastolatkowie nie posiadali. Szybka(?) śmierć położyła kres ich młodzieńczym rozterkom. Jeden, szczęściarz próbował złapać w zęby pocisk z katowskiego pistoletu, zresztą ta sztuczka chyba nie była jego mocną stroną bo nie wiadomo czemu wyleciał on z nieciekawym pluśnięciem tyłem głowy, drugiemu zaś dane było porozmawiać ze swoimi wnętrznościami, czego jak przypuszczam starał się uniknąć na siłę upychając je do odciętego korpusu. 
  
 Pozostała trójka stłoczyła się z obnażonymi ostrzami wokół swego duchowego przywódcy. Sebastian cieszył się że nigdzie nie uciekli. Lubił prostą pracę, była jakby formą relaksu pomiędzy bardziej skomplikowanymi misjami. Nie, nie jest on żadnym zboczeńcem, czy też z uwielbienia Kubą Rozpruwaczem, to tylko nawał pracy w tych ciężkich czasach, czyni go w naszych oczach, powiedzmy lekko innym od ogółu. 
  
 Postawny przywódca podniósł się trzymając w ręku krótki miecz, ziejący czarnym światłem, zamykającym wszystko w bliskim otoczeniu w pustce. Po kilku sekundach też opuścił kaptur. Jego uczniowie postąpili jak guru i też odkryli swe głowy, ukazując wymyślne tatuaże i znaki chwalące władców Ciemności. Sytuacja ta zdziwiła trochę mortyfikatora, może nie samo zdarzenie, lecz to co ono mu ukazało. Wyszło na to iż komórka jednak myliła się. To nie Samuel był tym najniebezpieczniejszym ogniwem, nie ten żałosny malec, lecz jego ojciec. Pomarszczoną twarz starca rozpromienił uśmiech, jakby obnażenie rzędów nierównych zębów miało coś znaczyć. 
  
 Crenshaw`a zaczął nudzić ten nędzny teatr. Przygotował się do skoku i z całych sił odepchnął od ziemi. W tym samym momencie senior wypowiedział kilka niezrozumiałych słów i nagle wojownika spowił wiatr o olbrzymiej mocy. Niemal w błyskawicznym tempie jego lot zmienił kierunek i z dużą siła zakończył się na ścianie. Starzec wciąż mamrotał swoją litanię, porażająca zaś wichura nie ustawała. Cała czwórka powoli poczęła się przybliżać do łowcy, ten zaś z całych sił próbował przeciwstawić się mrocznemu zaklęciu. Dwaj heretycy zaszli go od boków i przyłożyli ostrza swych broni do jego piersi. Johanson zaś wciąż wymawiając nieustanny potok słów wycelował miecz w głowę 'drapieżnika' który wtargnął na ich teren. Chwila, moment w którym 'człowiek wielkiej wiary, ojciec rodziny i szanowany obywatel' zaczerpnął powietrza dała to Crenshawowi czego potrzebował. Chwycił jednego z oprawców i z całej siły pociągnął go przed siebie, tym samym skazując go na pchniecie przeklętym żelastwem. Drugi z pośród pilnujących młokosów dźgnął z całej siły w pierś zabójcy, lecz ze względu na świetny pancerz nie przyniosło to żadnego skutku. Po chwili jego mózg za sprawa Punishera zachlapał sufit i ścianę. Szybki skłon i odskok uratowały też świętego wojownika przed ciosem trzeciego spaczeńca. Starzec w tym czasie uklęknął na kolana i zaczął się trząść. Jego oczy powoli wychodziły z orbit, dziwne odgłosy zaś dobiegające z jego gardzieli świadczyły o cierpieniu i bezdechu. Szybki cios mieczem powalił ostatniego z mobilnych pomiotów zła. Ich dowódca jakby pęczniał na twarzy, zaś ofiara zaklętej broni znikała powoli trawiona wewnętrznym ogniem. Chłopak ten umarł bez jęku, gdyż jego struny głosowe zostały porażone piekielnym gorącem w tym samym momencie w którym mistrz ceremoni chybił. Po kilku chwilach na podłodze leżał osmalony szkielet. Starzec nadal się nadymał, lecz Sebastian nie chciał już na to patrzyć. Wymamrotał kilka słów do jasności po czym wprawnym ruchem odciął akolicie głowę. Powoli rozejrzał się po sali, jakby chcąc sprawdzić czy wszystkie jego cele wyścielają podłogę. Od niechcenia podszedł też do stołu gdzie leżała dziewczyna - już martwa - przypuszczalnie przedawkowanie. Narkotyki, ciekawe jak duży udział miał Demnogonis w ich tworzeniu. Po głębszym namyśle przypomniał mu się jeszcze jeden cel, cel priorytetowy. W prawdzie nie był on do końca sprawdzony, lecz bliskość skażonego środowiska przemawiała za dopełnieniem woli przełożonych. Crenshaw szybko opuścił piwnicę i udał się na Long Street, do 'małego' mieszkanka, zajmującego jedyne dwa piętra. 
  
 Telekineza i parę innych zdolności pozwoliła łowcy szybko i bezdźwięcznie dostać się do pokoju i odnaleźć ofiarę. - Za grzechy ojców - pomyślał, po czym odmówił krótką modlitwę do Kardynała. Po chwili w pokoju rozległy się syk tryskającej krwi i chłept towarzyszący bezsensownym próbom załapania powietrza w płuca gdy Crenshaw swym mieczem poderżnął gardło śpiącemu heretykowi. Siedząc i w spokoju czyszcząc swe ostrze mortyfikator patrzył jak jego ofiara wije się w pościeli próbując wypowiedzieć imiona swych spaczonych Panów. Pozostał w tej pozycji do momentu gdy bulgot dobiegający z szyi nieszczęśnika ucichł a jego spazmatyczne ruchy ustały. Wychodząc z pokoju spojrzał jeszcze na twarz Samuela, zauważalny był na niej teraz już zmartwiały wyraz zdziwienia zniekształcony nieco poprzez maskę wściekłości, zatopioną w powoli krzepnącej krwi. 
  
 Dawno przestał się przejmować wykonywaną przez siebie pracą. Wiedział że musi tak być, nie mógł też zawieść Kurii i Kardynała. Nie pamiętał, bądź też nie chciał pamiętać ile to już istnień zniknęło z zamieszkanych światów za jego sprawą. W tej kwestii był pewny tylko że ta liczba jeszcze znacznie wzrośnie. 

Twórca: Papa Morino