opowiadanie - Wojna bez końca

Wojna bez końca

- Idź spać Sebastianie, jest już późna godzina.- powiedziałem zbolałym głosem, łudząc się iż malec się zlituje. 
- Ale dziadku! Miałeś opowiedzieć mi jeszcze jedną historię! - niemal wykrzyczał oburzony. 
- Tyle historii ile i przeżytych dni, a okazji do ich opowiedzenia jeszcze więcej. - odpowiedziałem wyczuwając nadchodzącą klęskę. 
- Ale obiecałeś. - przypomniał mi. 
- Już usłyszałeś dzisiaj trzy. 
- Jeszcze tylko jedną. - oznajmił tonem, nie znoszącym sprzeciwu. 
- No dobrze, przynieś mi tylko moje ziółka i siadaj.- powiedziałem sam wygodnie usadzając się w starym drewnianym bujanym fotelu, będącym drogocenną pamiątką rodzinną. - A więc znów mam Ci mówić o wielkich bitwach? Bohaterskich czynach? - odpowiedział mi tylko rozpromienionym obliczem i wielkimi oczyma. Ma już siedemnaście lat i marzy o wstąpieniu do wojska. W naszym rodzie to już tradycja, z moim małym wyjątkiem, gdyż znalazłem się w Marines w drodze wyboru pomiędzy tym a odsiadką. 
- No więc dobrze, ale co by Ci tu dziś opowiedzieć. Tyle już słyszałeś. Hmmn, na moje stare kości... A! Opowiem Ci o swoich ostatnich dniach w armii. Działo się to w latach gdy Ciemność nie kładła się cieniem tak mocno na Marsie, i co za tym idzie rząd nasz mógł utrzymywać wiele pomniejszych baz na Wenus. Wysłano nas do jednej z nich jako elitarną jednostkę wypadową, skazaną z góry na niepowodzenie. Jakby tego nie ująć chciano nas się pozbyć. 
- Co ty mówisz dziadku? 
- Nie przejmuj się. Tak to już jest że Marines mają do wyboru zginąć lub wykonać zadanie i zawsze są rzucani w najgorsze miejsca, a że większość wybiera tę drugą opcję, dlatego też i ja dziś tu jestem. W każdym razie wracając do naszej historii wykonywaliśmy tam przeróżne prace. Umacnialiśmy obóz, patrolowaliśmy teren, czasem też zdarzało się iż przeprowadzaliśmy wypady na wrogie transporty broni i żywności. Raz taki wypad zakończył się porażką. - wziąłem głęboki wdech i przez chwilę milczałem. Stare, przykre obrazy wróciły przed moje oblicze wraz ze wspomnieniami. Zdjąłem okulary, przymrużyłem powieki i z bólem znów począłem snuć swą opowieść. - Zarządzono odwrót. Szybkim tempem przemierzaliśmy dżunglę. Od bazy dzieliło nas jeszcze jakieś pięć klików - dwadzieścia minut drogi do schronienia. Donieśliśmy do dowództwa o zagrożeniu, lecz byliśmy zdani sami na siebie, dodatkowo też po chwili straciliśmy łączność. Jedyną naszą szansą było dotarcie do celu. Nieraz...... 
- Ale - przerwał mi - jak to było od początku ? 
- Chodzi Ci o tę akcję? Nic chwalebnego. Na pewno chcesz usłyszeć? - odpowiedział mi skinieniem głowy. - No więc dobrze. Często bywaliśmy już w opałach, kiedy to podchodziliśmy pod linie wroga i samodzielnie, bez oczekiwania na wsparcie rozpoczynaliśmy akcję. Tym razem jednak było inaczej, chociaż wykonywaliśmy standardową operację - mały wypad w celu zniszczenia transportu zaopatrzeniowego Bauhausu. Potyczka miała zostać zainicjowana poprzez nasz oddział, który zakradł się na bagnisty teren, skąd by nie spodziewano się ataku. Drugą linie stanowić miały dwa duże oddziały ciężkiej piechoty, Szturmowi Marines oraz Lwy Morskie. Wysłano także w ramach wsparcia jeden Pancerz Orka wyposażony w miotacz płomieni, przystosowany do walk w gęstwinie. Gdybyśmy tylko wiedzieli że to nie był dzień jak każdy inny... - mówiąc to zapatrzyłem się w jeden punkt i zacząłem energicznie pocierać szmatką szkła mych okularów. - Transport przybył mniej więcej w spodziewanym czasie, lecz był zdecydowanie większy niżeli się spodziewano. Nie zmieniło to nastawienia dowództwa - rozkaz pozostał ten sam - destrukcja i eksterminacja.- na te dwa słowa oczy mojego wnuka rozpromieniły się, cóż wyrośnie z tego pokolenia? - Takie już jest życie żołnierza że robi co mu każą. Podpełzliśmy do drogi, umacniając się między zwalonymi drzewami i modląc się do Kardynała aby to nie był ostatni nasz występ. Wszystko jednak zapowiadało iż tak miało właśnie się stać. Choć ochrona w skład której wchodzili tylko Huzarzy nie zdawała się zbyt wymyślna, to jednak była wystarczająco liczebna aby zmieść cały nasz oddział wyrzutków z powierzchni tej urodziwej ziemi. Kontenery powoli zbliżały się do naszej pozycji. Widziałem spocone twarze żołdaków Bauhausu obracające się z niepokojem z jednej strony traktu na drugi. Słyszałem jak rozmawiają ze sobą mocno obniżonymi głosami, ktoś z nich powiedział - (..) no to będą mieli niespodziankę. - po czym obie postacie zaniosły się cichym i przepełnionym strachem rechotem, będącym namiastką ludzkiego śmiechu. Zaraz po tym kapitan gwizdnął i zaczęła się jatka. Wielu huzarów padło gdzie stało, jednak pozostała ich część jakby zaczęła się powoli wycofywać i umacniać po drugiej stronie drogi. Przeraźliwy śmiech Willisa - seryjnego zabójcy z Countess - obsługującego granatnik zagłuszał na przemian z wybuchami jęki konających ludzi. Po kilku ciężkich minutach w powietrzu dało się wyczuć zapach paliwa. To Orka zionęła śmiercią, nieustępliwie prąc na przód w osłonie Szturmowców. Zaatakowali od tyłu karawany, piechota zaś wraz z Lwami uderzyła na plecy huzarów. Wszystko szło nadzwyczaj łatwo, za łatwo. - wziąłem głęboki oddech, zmęczony płynną długą wypowiedzią. - Kiedy wreszcie naszym oczom ukazały się sojusznicze jednostki, - zacząłem powoli - a terkot karabinów powoli zamierał, rodzącą się ciszę rozbił trzask opadających ciężkich, stalowych klap. To otworzyły się kontenery. W jeden chwili małe szpary zaczęły wypluwać setki pocisków z zamontowanych kaemów, widziałem jak jeden z nich trafia zdziwionego Willisa, wprawiając jego ciało w serie niekontrolowanych spazmów, przypominających psychodeliczny taniec. Z innych, otwartych na oścież wylecieli jak na skrzydłach jezdni huzarzy i Jagerzy. W kilkanaście sekund nasza najmocniejsza jednostka, zaatakowana przeciwpancerną bronią rozleciała się na kawałki zabierając ze sobą swego pilota, strzelca i kilku płonących wrogów. Dobrze opancerzeni Marines zdołali pierzchnąć w gęstwinę, lecz rzucili się od razu za nimi liczni szaleńcy z obrotowymi strzelbami. - spojrzałem przelotnie na płonące oczy Sebastiana, także jego rozwarte usta świadczyły o przejęciu i zachwycie - Z tego co wiem choć łowcy dopięli swego, to drogo zapłacili za to łakomstwo. Leżeliśmy tak obserwując co się dzieje. Praktycznie przestaliśmy strzelać. Każdy kto się zbytnio wychylił natychmiast był eliminowany poprzez stacjonarne miejsca ogniowe. Całą uwagę ściągnęli na siebie nasi bracia z drugiej strony. Nie mieli szans. Ani przewaga liczebna, ani element zaskoczenia nie był po ich stronie. Wyszkolenie zaś przeciwnika nie ustępowało naszemu. To był koniec. Sierżant wiedział o tym. Podjął też decyzję - gdyż kapitan już nie żył, objęty eksplozją granatu wkomponował się w otaczające go środowisko. Zaczęliśmy się odczołgiwać od miejsca tragicznych dla nas zdarzeń. Pełznąc w grząskim błocie, chwytając się kęp ostrej trawy nasłuchiwaliśmy jakiegoś pościgu, lecz jedyne co dochodziło do naszych uszu to pojedyncze strzały, milknące równie szybko jak się pojawiły. W naszych sercach zagościł smutek, morale.. a właściwie jakie morale? Uciekliśmy - powiedziałem załamującym się głosem. 
- To nie Twoja wina dziadku. Tak było trzeba - usłyszałem, i pomijając tą wypowiedź krótkim milczeniem, wewnętrznie skłócony kontynuowałem 
- Uciekliśmy, zostawiając naszych na pastwę losu. Gnębieni sumieniem i bojąc się o własne życie wracaliśmy do obozu. Najpierw powoli, niczym jakieś proste robaki, potem zaczęliśmy iść, później biec.. szybciej i szybciej. Sunęliśmy między wiecznymi drzewami, przeskakując pradawne pnie i mijając przeróżne, nie spotykane na żadnym innym świecie roślinne cuda. - wspominając je mimowolnie na moich ustach pojawił się znikomy uśmiech. - Coś pchało nas, zmuszało do szaleńczego wysiłku, jakaś wewnętrzna obawa, nieokreślony niepokój... jak się okazało.. uzasadniony. Gdy dotarliśmy do celu, dowiedzieliśmy się iż to złe przeczucie nie było skutkiem przeżyć z kilku ostatnich godzin, bynajmniej naszych ostatnich godzin... - uśmiech zniknął z mojej Twarzy.
Powoli popiłem z kubka pełnego życiodajnych ziółek przygotowanych przez moją żonę - Marię. 
- Co tam się stało dziadku ?- wyrwał mnie z zamyślenia wnuk. 
- Sam nie wiem co tam się działo, jednak pamiętam swoją pierwszą reakcję - O kurwa - wyjęczałem, zszokowany widokiem rozpościerającym się pod małym wzgórzem z którego obserwowaliśmy okolicę. 
- Co ty znów opowiadasz biednemu dziecku, i do tego jakich słów używasz ! - wypowiedziała srogim głosem Maria 
- Uczę go historii Słonko. Idź proszę, nie przeszkadzaj nam i przygotuj mi więcej ziółek - powiedziałem robiąc wesoła minę do Sebastiana, Maria zaś z udawaną złością wyszła z pokoju.

- Na czym to ja skończyłem - podrapałem się po głowię. - aaa tak ! Wszystkim zaparło dech w piersiach. Obszar naszej bazy zionął ogromnymi wypalonymi placami, wszędzie walało się pełno zwłok. Zrujnowane fortyfikacje i dymiące osiedle świadczyły o druzgocącej porażce Capitolczyków. Złość hamowana poprzez zdrowy rozsądek rozsadzała mi głowę. Czułem niewypowiedziany ból, pragnąłem zabijać, widziałem też wiele celów. Nie ważne było to iż sam mogłem zginąć! Już wstawałem.... lecz moi mnie złapali i przygwoździli do ziemi. W dolinie kręciły się setki żołnierzy Bauhausu i Cybertronicu. Stąd można było rozróżnić Vulkany i górujące nad nimi Eradicatory, nie wątpię jednak że spotkałbym też na tym pobojowisku niejednego szasera czy huzara. Uprzedzili nas, lecz co by zmienił jeden niepełny oddział Marines? Zapewne wobec takiego ogromu jaki tu wysłano nie stanowilibyśmy większej przeszkody dla napastników niżeli zasieki, których do niedawna było tam pełno. Krew głośno szumiała mi w pulsującej czaszce. - zaśmiałem się w duszy - Nie wiedziałem nawet jak bardzo się pomyliłem zwalając dziwny odgłos na właściwości swojego organizmu. Po chwili niebo zaczęły przesłaniać setki ciężkich helikopterów - wypowiedziałem głośno, akcentując każdą sylabę - oznaczonych znakiem naszej korporacji. Jednobarwna hałaśliwa sfora zmierzała w sam środek naszej starej bazy. Sekundy potem usłyszeliśmy pierwsze wystrzały. Kilka maszyn spadło, nie zmieniło to jednak niczego. Niektóre lądowały z innych wyrzucano liny, a z wszystkich zaczęli wydobywać się Rangersi, z których liczebnością i siła miała by problem niejedna cytadela. Podekscytowani wykonaliśmy od razu rozkaz sierżanta, odbezpieczyliśmy broń i pędem zaczęliśmy zbiegać w dół zbocza, strzelając co chwila do jakiegoś zszokowanego Cybera lub Bauhauczyka. Na naszych oczach i z małym naszym wkładem wojska dotychczasowych napastników zaczęły zmieniać się w ofiary, łowcy stali się zwierzyną. Nie mieli nawet czasu na przegrupowanie się. Akcja była przygotowana starannie i z wielkim rozmachem. Myślę że dostali wtedy niezłego łupnia, przynajmniej się nauczyli że nie mogą bezkarnie niszczyć naszych osiedli. Po krótkim czasie jak się też dowiedziałem dokonano wielu wypadów odwetowych, ale ja już w tym czasie wróciłem na naszą planetę. Poddano nas sądowi, lecz w obliczu faktów oczyszczono nas z zarzutów tchórzostwa i wypłacając należny żołd zwolniono ze służby. 
- A czy odbudowano kiedyś waszą starą bazę ? - zapytał 
- Tak, lecz nie raz przechodziła ona jeszcze z rąk do rąk. - powiedziałem znużony - No cóż, ja dotrzymałem słowa, teraz czas na ciebie Sebastianie. 
- Dzięki dziadku. Idę do łóżka. 
- Spij spokojnie - powiedziałem

Młodzieniec wyszedł z pokoju, zostawiając mnie samego ze swoimi wspomnieniami. - Tyle lat - pomyślałem - ile mi jeszcze zostało ? Poczułem się po chwili bardzo stary i niepotrzebny. Z trudem podniosłem się z fotela i w odruchu ostatniej jakby próby powrotu do przeminionych dni podszedłem do szafy, po czym wyciągnąłem z niej dużą skrzynkę, zamykaną na klucz który zawsze miałem przy sobie. Postawiłem ją na ziemi i sam usadawiałem się obok majstrując zawzięcie przy zatartym zamku. Męczarnie zostały nagrodzone przeciągłym skrzypnięciem, towarzyszącym otwieraniu wieka, spod którego nagle zaczął na mnie spoglądać mój ukochany M-50. Czysty jak nigdy zdawał się być nowością, wyprowadzoną dopiero z wojskowego magazynu, karabin ten jednak przeżył ze mną wszystkie moje przygody, towarzyszył mi zawsze i wszędzie, w każdej ze stref wojny. Teraz... teraz leży tu nieużywany i czeka spokojnie na śmierć swojego pana. Nagle zapragnąłem wziąć go do ręki. Z namaszczeniem i sporym wysiłkiem wyciągnąłem go z drewnianej skrzyni słysząc jak przy tym zatrzeszczały mi wszystkie możliwe stawy. Niemal zadowolony podszedłem ciężkim krokiem do okna, odczuwając znów ciężar swojej ukochanej stali. Spojrzałem w niebo i ... zgłupiałem. Daleko w przestworzach unosił się potężny Colosus, a wyrzucane z niego transportery szybkim tempem zbliżały się do miasta. - Skąd on się tu wziął - pomyślałem i po chwili ujrzałem kilka innych, mniejszych statków oraz wiele przerażających eksplozji. Zaciekawiony zdarzeniem całkowicie zapomniałem o spadających wojskowych kapsułach. Dopiero uderzenie jej w niedaleki budynek wyrwało mnie z dziwnego transu. Nagle poczułem jak wracają mi siły. Rozbudzony podbiegłem do skrzyni i wyciągnąłem zapasowe magazynki do karabinu. Biegiem też rzuciłem się do przedpokoju, gdzie w pośpiechu kapcie zamieniłem na stare, sfatygowane oficerki, a także zarzuciłem na siebie skórzany płaszcz. Wykonując te czynności poczułem się znów jak młodzieniec, biorący udział w pierwszej poważnej akcji. Podniecenie nie opuszczało mnie i dało trochę upust poprzez okrzyki radości. Z całych sił szarpnąłem drzwi, wyrywając je niemal z zawiasów i rzuciłem się po schodach w dół klatki. Miałem przed sobą ponad dwadzieścia pięter. Zeskakiwałem po kilka stopni, słysząc gdzieś za sobą paniczny krzyk Marii. - A więc dano mi nową szansę ! - krzyknąłem - Tak, to będzie sądna noc ! Bójcie się HAHAHA - darłem się co też stało się przyczyną mojej zguby. Zaślepiony radością potknąłem się i runąłem w dół. Obijając się od kanciastych schodów słyszałem jak pękają mi kości, poczułem że M-50 wypada mi z ręki. - Nieee - pomyślałem - dlaczego teraz, dlaczego właśnie teraz. Z hukiem rąbnąłem w pól piętro i niczym porzucona przez dziecko szmaciana lalka leżałem w jego kącie. Nie czułem bólu, to znaczy nie fizycznego... tylko niewypowiedziany smutek rozrywał na kawałki moją dusze. Kto by pomyślał że skończę w tak głupi sposób. Leżąc tak czekałem na koniec, lecz przed nim ukazał mi się przed oczami Sebastian. - Czy to już tylko majaki umierającego? Obrazy ze wspomnień? Czy żywa istota - powiedziałem 
- Nie dziadku, to ja - zripostował z kiepsko ukrywanym bólem. 
- Widzisz synu, - wyjąkałem ciężko - na mnie przyszła już pora aby zejść z tego świata, lecz zanim to nastąpi chciałem ci coś dać - zakaszlałem i wskazałem sztywniejącym palcem na mojego starego przyjaciela. Sebastian otwierając szerzej oczy podniósł broń i sprawdził czy jest naładowana. Przyglądał się jej chwilę, aż do momentu gdy budynkiem targnęła eksplozja, a z dołu dobiegać zaczęły liczne strzały. Nagle oblicze wnuka zmieniło się, zniknęły wszystkie dziecięce rysy, a ich miejsce zajęła złość i determinacja. 
- Muszę iść - powiedział dotąd nieznanym mi tonem - Moja krew - zaśmiałem się lekko - wyciągnij z mojej kieszeni zapasową amunicję. 
Wykonał polecenie i zacisnął tak mocno dłonie na karabinie, iż zbielały mu kłykcie. Przez chwilę patrzył na mnie z bólem, ale po następnym wybuchu powiedział tylko - Żegnaj dziadku, będę się dobrze z nim obchodził. 
- Przeproś ode mnie Marię i powiedz że bardzo ją kochałem - wyszeptałem jeszcze a on skinął głową, odwrócił się i zaczął zbiegać ze schodów. Nagle wszystko przestało mnie interesować, nie czułem się już stary ani ponownie młody. Wspomnienia i marzenia pierzchły bojąc się nadchodzącej ciemności. Zaśmiałem się w duchu myśląc o tym co się będzie dziś tu dziać.

Tiles - jeden z odważniejszych mieszkańców budynku wyszedł uzbrojony po zęby na klatkę schodową, skąd dochodziły dziwne hałasy. Zszedł na półpiętro gdzie na ziemi leżał starzec, niewidzącymi oczyma patrzący w sufit. Przyłożył mu rękę do szyi aby sprawdzić czy jeszcze żyje. Ku jego zdziwieniu biedak coś mówił. Szybko przysunął ucho do jego ust i spośród potoku powoli płynących słów wyłonił ciągle powtarzane zdania - Taaaak, moja krew, moja krew ! To będzie sądna noc ! 
Zszokowany spojrzał na nieszczęśnika który nagle jakby cudownie ożywiony z całych sił targnął się do góry i chwytając za poły płaszcza Tilesa wyszczerzył zęby i wycharczał - Ta wojna nie ma końca, taaaak, nie ma końca ! To będzie sądna noc. - po czym starzec uspokoił się nagle i opadł powoli na posadzkę, a serce jego przestało bić. - Tak, ma pan rację - powiedział Tiles spuszczając nieboszczykowi powieki. - To będzie sądna noc. - dodał przez zaciśnięte zęby i puścił się w dół by dołączyć do walczących w mroku obrońców miasta.

Papa Morono